Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Za to rozmowa z ojcem Édouardem de Gex powinna być prosta, łatwa i przyjemna.
– A skąd wziął się w tym wszystkim Édouard de Gex?
– Jako spowiednik pani de Maintenon jest najbardziej wpływowym z wersalskich jezuitów. Kiedy w Wersalu ktoś... – d’Avaux uniósł znacząco brew – ...zachowuje się nieodpowiednio, madame de Maintenon skarży się na niego ojcu de Gex, który donosi o wszystkim spowiednikowi oskarżonego. Dzięki temu przy najbliższej spowiedzi winowajca dowiaduje się o niezadowoleniu królowej. Tak, mademoiselle, może się pani śmiać – nie pani jedna zresztą – ale to daje ojcu de Gex wielką władzę. Problem bowiem polega na tym, że kiedy dworzanin klęka w konfesjonale i wysłuchuje połajanki z ust księdza, nie ma pojęcia, czy jego prawdziwym krytykiem jest w tej sytuacji królowa, król, czy de Gex.
– Co zatem wyzna pan de Gexowi na spowiedzi? Że miał pan nieczyste myśli, patrząc na hrabinę de la Zeur?
– Nie spotkamy się w konfesjonale, lecz w jakimś salon. Temat rozmowy będzie zaś następujący: gdzie się ma chować ta mała sierotka? A właśnie... Jak ma na imię?
– Mówię na niego Jean.
– Ale jakie imię dostał na chrzcie? Bo przecież został ochrzczony, prawda?
– Byłam bardzo zajęta. Zostanie ochrzczony tu, w Dunkierce, w kościele Świętego Eligiusza. Niedługo.
– Kiedy dokładnie? Ktoś z pani talentem do rachunków nie powinien chyba mieć kłopotu z tak prostym wyliczeniem...
– Za trzy dni.
– Ojciec de Gex z pewnością będzie pod wrażeniem tej demonstracji pobożności. Rozumiem, że chłopca ochrzci jezuita?
– Ależ, monsieur, do głowy by mi nie przyszło, żeby zdać się w tej kwestii na jansenistę!
– Świetnie. Z niecierpliwością będę wyczekiwał chwili, gdy przywiezie pani małego chrześcijanina do Wersalu.
– Jest pan pewien, że będę tam mile widziana, monsieur?
– Pourquoi non? Modlę się tylko, żeby i mnie czekało tam przyjazne powitanie.
– Pourquoi non, monsieur?
– Z mojego domu w Dublinie zginęły pewne ważne dokumenty.
– Są panu pilnie potrzebne?
– Nie, ale prędzej czy później...
– Z całą pewnością później. Dublin jest daleko stąd. Śledztwo się ślimaczy.
W ten sposób Eliza dała d’Avaux do zrozumienia, że nie zobaczy swoich bezcennych papierów, jeśli nie wystawi jej w Wersalu korzystnego świadectwa.
– Przykro mi, że zadręczam panią tak banalnymi sprawami. Mogłoby się nimi turbować pospólstwo, lecz dla nas są one bez znaczenia.
– Nie dajmy się zatem skłócić.
* * *
Zgodnie z przewidywaniami Bonaventure Rossignola d’Avaux nie zabawił długo nad morzem – zanim następnego ranka zapiał kur, był już w drodze do Paryża.
Królewski kryptograf został w Dunkierce jeszcze dwa dni, a trzeciego wstał z łóżka i wyjechał z miasta równie dyskretnie, jak wcześniej się w nim pojawił. Jeszcze przed południem musiał napotkać na trakcie karetę markiza d’Ozoir, ponieważ tuż przed tym, jak zegary wybiły południe, Eliza – ubierając się do kościoła – usłyszała szczęk otwieranych wrót od strony stajni. Podeszła do okna. Zaprzężony w cztery konie powóz wtoczył się właśnie na dziedziniec.
Herb na drzwiach pojazdu był taki sam jak na bramie posiadłości – tak w każdym razie przypuszczała, bo do weryfikacji tej tezy potrzebowałaby lupy, herolda, masy czasu i cierpliwości, których w tej chwili nie miała. W herbie Charlotte Adelaide połączono barwy rodów de Gex i de Crépy. Kiedy następnie tworzono zeń godło d’Ozoir, na podzielonej tarczy przybyły nowe pola z barwami domu de Lavardac d’Arcachon, usiane liliami i czarnymi głowami w żelaznych obrożach i przecięte na skos bastardzim znakiem.
Najważniejszy w tym wszystkim był fakt, że wrócił właściciel rezydencji. Kiedy wysiadał z powozu, dzwony w starej, samotnej wieży w głębi ulicy wybiły południe. Eliza spóźniła się do kościoła, co było fatalne, gdyż w tym szczególnym dniu msza nie mogła rozpocząć się bez niej i jej dziecka. Posłała na dół służącą, by ta wyjaśniła sytuację i złożyła przeprosiny markizowi, po czym wraz z synkiem i resztą służby wymknęła się jednymi drzwiami w tej samej chwili, gdy Claude Eauze drugimi wszedł do domu. Markiz zachował się prawdziwie po rycersku – bezzwłocznie kazał zawrócić powóz i posłał go w ślad za nią. Dunkierka była jednak małym miastem i zanim turkoczący pojazd dogonił Elizę, ta stanęła już w bramie kościoła. Ba, gdyby nie fakt, że zatrzymała się, by obejrzeć z daleka kościół Świętego Eligiusza i chwilę pomyśleć, spokojnie uciekłaby karecie.
Lubiła ten kościół – z wyglądu późnogotycki i stary, w rzeczywistości zbudowany całkiem niedawno. Kilkadziesiąt lat wcześniej Hiszpanie, spierający się z Francją o zwierzchnictwo nad Flandrią, zrównali starą świątynię z ziemią. Została po niej tylko dzwonnica i jeśli można było wnioskować cokolwiek z jej wyglądu, Hiszpanie bardzo się Dunkierce przysłużyli. Nowy kościół miał nad wejściem olbrzymią rozetę, wypełnioną delikatnym kamiennym wzorem i przywodzącą na myśl ozdobę na pudle lutni. Eliza zawsze chętnie przystawała, żeby z podziwem się jej przyjrzeć – i teraz też, przycisnąwszy dziecko do piersi, stanęła i zachwyciła się kamiennym ornamentem. Oczami wyobraźni ujrzała nierealną zgoła scenę, w której Rossignol stał obok niej, razem wchodzili do kościoła, aby wziąć w nim ślub, a następnie szli do portu, wsiadali na statek i płynęli do Londynu albo Amsterdamu, by na wygnaniu wychowywać dziecko.
Z rozmarzenia wytrąciło ją pospieszne przybycie hałaśliwej karety markiza d’Ozoir, która pasowała do tej wyimaginowanej sielanki jak muszkiet do sceny miłosnej. Chcąc uniknąć dalszej straty czasu, spowodowanej wymianą uprzejmości z markizem na schodach, Eliza pospiesznie wbiegła do kościoła.