Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
— Sięgnął do swojej sakiewki i wydobył cztery złote dukaty. — A jak wam się powiodło, bracia? — zagadnął.
Obaj znowu sięgnęli do sakiewek i znowu wyciągnęli puste garście.
— Nic nie .macie? — powiedział Mały John. — Niemożliwe.
Gwarantuję, że coś tam musi być, tylko zaplątało się w szwy sakiewek, więc przeoczyliście. Pozwólcie, że zobaczą.
Podszedł najpierw do chudego mnicha, zapuścił rękę do jego sakwy i wydostał skórzany mieszek, w którym naliczył sto dziesięć funtów w złocie.
— Wiedziałem, że przeoczyłeś w jakimś zakamarku swojej sakwy te pieniądze, które zesłał ci święty Dunstan, chwała mu — rzekł Mały John. — A teraz zobaczymy, czy i ty się nie obłowiłeś, bracie. — Zapuścił rękę do sakwy grubasa i wydobył podobny mieszek, w którym naliczył siedemdziesiąt funtów. — A widzisz — powiedział — wiedziałem, że dobry święty zesłał ci drobną zapomogę, którą ty też przeoczyłeś.
Odliczywszy każdemu po dziesięć szylingów, wsypał resztę do swojej sakwy mówiąc:
— Daliście mi święte słowo, że nie macie pieniędzy. Wierzę wam jako duchownym, że nie cofniecie raz danego słowa. Zatem święty Dunstan zesłał to wam w odpowiedzi na moje modły. Ale ja się modliłem o dziesięć szylingów dla każdego z was, a cała nadwyżka prawnie do mnie należy, więc ją biorę. Żegnam was, bracia, i życzę przyjemnej podróży — co rzekłszy odwrócił się i poszedł sobie.
Mnisi spojrzeli jeden na drugiego i z żałosnymi minami, powoli i smętnie dosiedli kucyków i pojechali w grobowym milczeniu.
A Mały John skierował swe kroki do Sherwoodu i w marszu gwizdał sobie wesoło.
Teraz zaś zobaczymy, co się przydarzyło Robin Hoodowi podczas żebraczej eskapady.
II. Robin Hood zamienia się w żebraka
Pożegnawszy się z Małym Johnem na rozstaju, Robin Hood wędrował wesoło w ciepłym słoneczku. Raz po raz podskakiwał i podśpiewywał ciesząc się cudną wiosną, brykając jak źrebak świeżo wypuszczony na trawę. To znów szedł z zadartą głową, długo śledząc białe, puszyste obłoki, które przeciągały powoli po ciemnobłękitnym niebie; to znów przystawał, aby nasycić się rozbudzonym wokół życiem, żywopłoty rozkwitały delikatnie, a na łąkach sypała się świeżutka trawa; czasem zamierał w bezruchu, zasłuchany w śpiew ptaszków w zaroślach, albo przysłuchiwał się śmiałemu pianiu koguta, który wyzywał z nieba deszcz; śmiał się z tego, gdyż łatwo go było pobudzić do wesołości. Wędrował tak dzielnie, zawsze skory przystanąć i pogwarzyć z dziewczętami napotykanymi po drodze. Minął już ranek, a Robin nie natrafił na żadnego żebraka, z którym mógłby zamienić się ubraniem. “Jeśli się zaraz nie odwróci mój pechowy los — powiedział sobie — to na darmo stracę cały dzień, bo i tak już prawie połowę zmarnowałem. Wprawdzie była to przyjemna przechadzka, lecz nie zakosztowałem wcale żebraczej doli”.
Niebawem zaczął mu dokuczać głód i zamiast myśleć o wiośnie, kwiatach i ptaszkach, przerzucił się z czułością na duszone kapłony, małmazję, pszenny chleb i temu podobne frykasy. “Ech, gdybym tak mógł zawołać: «Stoliczku nakryj się!« — powiedział sobie — to wiem, czego bym zażądał po kolei”. I zaczął wyliczać na palcach swoje życzenia. “Najpierw pyszny pasztecik ze skowronków, byle nie suchy, pamiętaj, tylko dobrze podlewany tłuszczem. Potem kurczę na gorąco, garnirowane ślicznie gołębimi jajeczkami, pokrajanymi pieczołowicie w plasterki, cały półmisek. Do tego pszenny chleb, zgrabny bocheneczek, jeszcze ciepły, z połyskliwą jak kasztan skórką koloru włosów mojej ukochanej Marianny; skórka ma być chrupka i krucha jak tafelki mrozu na bruzdach w zimowy poranek. To wystarczy jako dania podstawowe, a nie zapomnij o trzech pękatych garncach, w jednym ma być małmazja, w drugim kanaryjskie wino, a trzeci napełniony po brzegi moim ulubionym białym winkiem”. Tak sobie marzył, a ślinka mu leciała na widok tej zmyślonej uczty.
Burcząc pod nosem wyłonił się zza okrytego świeżymi listkami żywopłotu na zakręcie gościńca i ujrzał przed sobą krzepkiego jegomościa, który przysiadł na belce przełazu i z nudów fikał nogami. Chwacki szelma był cały poobwieszany, najrozmaitsze sakwy i woreczki, z tuzin ich albo i więcej, dyndały wokół niego z rozdziawionymi gębami jak stado zgłodniałych gawronów. Kapotę miał ściągniętą w pasie, całą w kolorowych łatach. Nosił na głowie wysoki skórzany kołpak, a na kolanach jego spoczywał pokaźny sękacz, nie gorszy od pałki Robina. Takiego wesołka próżno by szukać wśród żebraków w całym hrabstwie Nottingham, tak mu bowiem szare oczka świeciły i mrugały z wesela, a czarne kudły kręciły się w małych loczkach na głowie.
— Witaj bratku — zawołał zbliżywszy się do niego Robin — co tu porabiasz w ten wesoły dzionek, kiedy kwiatki na świat boży wyglądają?
Tamten zrobił szelmowskie oko i zaśpiewał wesołym głosem:
Siedzę sobie na przełazie,
Podśpiewuję raz po razie,
Kiedy tak czekam na moją milutką —
Słońce grzeje opętańczo
Złote listki w wietrze tańczą,
A ma ptaszyna ćwierka, że jest już bliziutko.
— Tak to i ze mną, mój byczku, tylko że moje babsko się nie zjawia.
— Całkiem przyjemna piosenka — powiedział Robin — żebym był w .nastroju, tobym ‘jej jeszcze posłuchał, ale mam do ciebie dwie sprawy poważnej natury. Więc nadstaw ucha, z łaski swojej.
Żebrak przechylił łepetynę jak szelmowska papuga.
— Kiepski ze mnie garnuszek do wylewania ciężkich trosk, przyjacielu — powiedział. — A jeśli mnie oczy nie mylą, to nie masz ich tak wiele w zapasie.
— Powiem ci najpierw — rzekł Robin — co rni kamieniem leży na sercu: gdzie tu dostać coś do jedzenia i picia?