Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Pod różową bluzką bez rękawów kołysały się wielkie piersi; pachy
miała ciemne i owłosione. Yossarian nie miał odwagi spojrzeć na jej
obnażoną pochwę. Nie wiedział, kim jest ta kobieta, ale był pewien, że nie
istnieje ani jedna sprawa, o której chciałby z nią porozmawiać.
Na najniższej kondygnacji siedziała ubrana w obszarpany czerwony sweter
chuda blondynka z podbitym okiem, zszywając sennie rozdartą brudną białą
bluzkę. Na dole, tam gdzie schody kończyły się i wychodziły na ulicę, ktoś
zdążył już nasrać w kącie. Odwrócili oczy i przeszli ze spuszczonym
wzrokiem dalej, jakby ogarnięci straszliwym lękiem, że wdepną w coś
grzesznego. Zamiast jednak wyjść na zewnątrz, McBride zakręcił pod schodami
i stąpając w ciemnościach dotarł prawie do końca najniższego podestu, do
bezbarwnych drzwi, które można było uznać za niewidzialne.
Zapalił słabe, żółte światło. W małym pomieszczeniu, do którego weszli,
stał tylko jeden mebel: zniszczona metalowa szafka z osadzonymi na
wyłamanych zawiasach zardzewiałymi drzwiami. McBride otworzył je i wszedł
do środka. Szafka nie miała tylnej ścianki. McBride wymacał zasuwkę i
otworzył wbudowane w ścianę drzwi.
- Odkrył to pewien ćpun - mruknął. - Pozwoliłem mu uwierzyć, że to tylko
twór jego wyobraźni. Wchodzimy.
Yossarian otworzył usta ze zdumienia, znalazłszy się w ciasnym
przedsionku, zaledwie jard albo dwa od szerokich przeciwpożarowych drzwi.
Ich gładka powierzchnia miała odcień wojskowej zieleni, a na poziomie oczu
znajdowało się wymalowane grubymi literami ostrzeżenie, które musiał
zauważyć każdy, kto potrafi czytać:
WEJŚCIE EWAKUACYJNE
WSTĘP WZBRONIONY
NARUSZAJĄCY ZAKAZ ZOSTANĄ ROZSTRZELANI
Masywne drzwi wydawały się nowe, a litery niedawno wymalowane.
- Wchodź. To właśnie chciałem ci pokazać.
- Nie mam upoważnienia.
- Podobnie jak ja.
- Gdzie jest klucz?
- A gdzie zamek? - uśmiechnął się zwycięsko McBride, zadzierając do góry
głowę. - Wchodzimy.
Klamka ustąpiła i potężne drzwi otworzyły się lekko, jakby równoważył je
układ dźwigni i obracały się na bezszelestnych łożyskach.
- Ułatwiają ludziom wejście, prawda? - zauważył cicho Yossarian.
McBride odsunął się, puszczając go przodem. Yossarian dał krok i zaraz
się cofnął, uświadamiając sobie, że stoi na niewielkim podeście z kutego
żelaza, pod samym sklepieniem tunelu, który wydał mu się o wiele wyższy,
niż był w rzeczywistości z powodu zawrotnej stromizny schodów.
Instynktownie złapał się poręczy. Biegnące w dół schody zmieniały nagle
kierunek przy niewielkiej eliptycznej, ażurowej platformie i znikały z pola
widzenia, opadając pod tym samym stromym kątem. Yossarian nie widział,
gdzie się kończą w tych otchłannych podziemiach, których ciemne dno
wyłożone było chyba jakimś impregnowanym tworzywem. Spoglądając w dół
wzdłuż wykutego w żelazie wzoru krętej winorośli, która wydawała się kpić z
własnej ciężkiej kompozycji, przypomniał sobie jedną z tych pionowych
zjeżdżalni, które ustawiano w staroświeckich wesołych miasteczkach i w
których człowiek kładł się ze skrzyżowanymi ramionami na wznak i zataczając
spiralne kręgi sunął z coraz większym pędem w dół, aby wypaść w końcu na
jeden z wirujących w przeciwnych kierunkach dysków, który niósł go ku
uciesze rozleniwionych widzów w tę lub inną stronę, i stawał w końcu przy
nieruchomej bandzie, okalającej teren tej atrakcji. Najlepiej zapamiętał
zjeżdżalnię o nazwie Ludzki Bilard, ustawioną w Steeplechase Park George'a
C. Tilyou na Coney Island. Żelazna poręcz, za którą stali widzowie,
podłączona była do prądu i raziła nieszkodliwymi elektrycznymi wstrząsami
nieświadomych niczego ludzi za każdym razem, kiedy któryś z pracowników w
czerwonych uniformach i zielonych dżokejskich czapeczkach uznał, że
nadszedł odpowiedni moment. Nagły strumień drobnych kłujących igiełek,
przeszywających ręce i ramiona, był nie do wytrzymania i na długo zapadał w
pamięć. Wszyscy, którzy zauważyli u innych ten trwający pół sekundy moment
strachu, paniki i zakłopotania, wybuchali śmiechem, a w chwilę później
śmiały się wraz z nimi ofiary. Donośny śmiech dobiegał również z głośników.
Parę przecznic dalej pokazywano ludzi z małymi głowami.
Yossarian stał teraz blisko szczytu czegoś, co miało prawie dwa piętra
wysokości, dziwnej podziemnej arterii o imponującej szerokości, niejasnym
przeznaczeniu i sklepionym suficie, który obramowany był wąskimi zielonymi
paskami i wyłożony porysowanymi i zdekompletowanymi płytkami akustycznymi
w
kolorze brzoskwini. Wysokie kamienne ściany o odcieniu ciemnej czerwieni
pokryte były na samym dole białymi kaflami, zupełnie jak na stacjach metra.
Dziwny tunel, szeroki jak miejska aleja, pozbawiony jednak krawężników i
chodników, mógł również służyć jako stacja kolejowa, ale Yossarian nie
widział nigdzie szyn ani peronów. Po drugiej stronie prawie na samym dole
dostrzegł długą lśniącą czerwoną strzałkę, która w pierwszej chwili
skojarzyła mu się z ognistym penisem, a w drugiej z buchającą płomieniami
rakietą. Strzałka wskazywała uporczywie w lewo, a potem kierowała się
pionowo w dół w stronę czarnego napisu, który głosił:
POZIOMY A-Z
Jakieś trzydzieści stóp dalej w prawo, tam gdzie kończyły się białe
kafle, rozpoznał dużą, odbitą szablonem literę S, wymalowaną bursztynową
fluoryzującą farbą na czarnym błyszczącym kwadracie. To chyba stary schron,
pomyślał, ale potem zobaczył tuż przy ziemi metalowe drzwi tego samego
oliwkowoszarego koloru jak te za nim, z białym napisem, w który nie
potrafił uwierzyć, nawet kiedy założył, żeby lepiej widzieć, swoje
trójogniskowe okulary.
NIEBEZPIECZEŃSTWO
ŻADNYCH ŚRODKÓW WYBUCHOWYCH
- To może oznaczać przynajmniej dwie różne rzeczy, prawda? - zapytał.