Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Po śmierci mojego ojca dar dla dziada za węgierską kampanię, majątek również
w penzeńskiej guberni, został cofnięty. Na szczęście ciotka po mężu, który już nie
żyje, odziedziczyła duży majątek. Dzieci tam mnóstwo u Nietymkinów...
– Dzieci wychowane po rusku?
– No, oczywiście! To iście rosyjscy ludzie.
– Majątek, mówisz, duży?
– Majątek duży. Gospodaruje u ciotki Niemiec Ludwig...
– A bywałeś tam u nich?
– Jakże! Spędzałem każde wakacje przez cały czas pobytu w korpusie i w szkole
artylerii.
32
– Cóż dzieci, dobre?
– Nie można powiedzieć. Jeden był ze mną w korpusie, tylko niżej, Borys. – Wiera
Leontiewna w Maryjskim Instytucie, ładna dziewczyna.
– A ciotka? Jakiż z nią twój stosunek?
– Ciotka była dla mnie dobra, choć to na ogół sroga dama. Kiedy się zjawia w Pe-
tersburgu, nie tylko krewnych trzyma w łapie. Wszyscy muszą tak chodzić, jak ona
każe. A czy stryjaszek nie zna ciotki Natalii?
– Nie znam – sucho odrzekł stryj Michał.
– Jak to? Zupełnie?
– Zupełnie.
Po chwili stryj Michał dorzucił:
– Widzisz, kochany kuzynie, my już należymy do innych narodów, nie tylko do
innych gałęzi rodzinnych.
Strzepnął palcami i zamilkł.
Od strony folwarku doleciało echo chóralnego śpiewu. Piotr nastawił uszu. Pan
Michał machnął ręką i ciągnął swego gościa dalej, za staw, na suche łąki, popod zbo-
ża. Ale śpiew był tak rozgłośny, że Piotr przystanął. Nie znał tej melodii, nie słyszał
jej nigdy. Z miejsca, gdzie się zatrzymali, widać było w poprzek stawu i gumna roz-
warte wrótnie stodoły folwarcznej i skupiony wewnątrz tłum młodzieży.
– Co to oni tam robią? – spytał Piotr ciekawie, wskazując na ową stodołę.
– Tak, ot... Dobre obydwoje dzieci, uważasz... Uczą wiejską łobuzerię, wykładają
różne pożyteczne wiadomości. Szkół u nas nie ma, więc tak, ot...
– A dlaczegóż szkół nie budują? – pyta Piotr.
– Dlatego, że nie wolno – dobrotliwie jak zawsze wytłumaczył stryj Michał.
Oddalili się znacznie od zabudowań. Weszli suchymi ścieżkami na łąki, potem w
zagaja brzozowe nad strumykami, w poprzek łąk dążącymi ku rzece. Równe łąki były
już pokoszone i ścięty potraw nowe już puszczał pióra. Stamtąd, z daleka, widać było
dworek w Cierniach nad stawem, jak się wszystek odbijał w gładkiej toni ze swymi
wyniosłymi drzewami, które nad jego dachem chyliły się łagodnym kłębem koron.
Stali obadwaj w milczeniu, w bezwzględnej ciszy tego obszaru. Piotr spojrzał na
stryja Michała i poczuł doń głęboką sympatię. Chciałby mu to był jakoś wyrazić, ja-
koś tego dowieść, ale wstydził się podobnego afektu. Więc się tylko nastawił chmur-
nie i patrzył w dal. Leniwie wracali ku domowi. Wieczór się zbliżał. Lekka mgła wy-
stępowała nad staw i przyległe doń zarośla. Kama i Wiktor wyszli na spotkanie „ku-
zyna”.
– Stodołę mi kiedy spalisz tą twoją latarnią... – mruknął do syna stryj Michał.
– Wody tu Pan Jezus nie poskąpił, to się ogieniaszek zaleje w nagłym razie. Potem
można będzie wziąć pełną asekurację – i „partia”!
– Tak, tobie zawsze w głowie frazesy.
– Jako że się na adwokata „obuczam”. A stodoła teraz pusta jak frazes – przednó-
wek w niej widać nieuświadomionym okiem. Ani cebulki, ani w co wkrajać! Dosko-
nale się w niej naukowe pewniki rozlegają. Już też, papuś dobrodziej, jesteś bogacz
cwany – no!
– Kuzynko Kamo – mówił Piotr – muszę już jechać. Nie wytłumaczyłaś mi tej pio-
senki, coś ją śpiewała...
– A nie. I nie wytłumaczę.
– Tłumacz sobie sam... – mruknął Wiktor skręcając w palcach grubego papierosa.
Piotr był trochę dotknięty tym, co mu ci obydwoje mówili. Trochę zresztą był za-
niepokojony w sobie, jakiś jakby skompromitowany. Ci troje byli tacy spokojni, pew-
ni każdego swego kroku na tym skrawku nieurodzaju, wyrw i dziur. I Piotr był pe-
33
wien siebie, ale tych ludzi jakoś przez skórę polubił. Pośpieszył do dworu, zażądał,
żeby mu osiodłano „Grzywacza”, który z przebiegłym pośpiechem chrupał cudzą
trawę. Przyprowadzono również i kasztankę. Piotr wskoczył na siodło „Grzywacza”,
a kasztankę poprowadził jako luzaka. Jechał pod górę popędzając konie. Na szczycie
zatrzymał się i długo patrzył na tę okolicę. Wieczorem już przycwałował do Opłaka-
nego.
Wchodząc na ganek ogrodowy zastał tam dziadka generała, starym obyczajem ku-
rzącego fajkę na długim cybuchu. Światła nie było w tym ganku oszklonym, więc
starca ledwo było widać. Wkrótce nastał mrok zupełny. Obadwaj siedzieli w milcze-
niu. Piotr widział tylko żar w fajce starego pana... Marzył o życiu, które tu zobaczył.
W oczach miał korowód osób, gmatwaninę pospolitych zdarzeń, w której każdy
szczegół wbił się w pamięć z nadzwyczajną wyrazistością. Miał zamiar wyjść do
ogrodu i chodzić po alejach do późnej nocy. Przez uszanowanie dla dziadka nie ruszał
się czekając, aż staruszek sam się oddali. Fajka starego generała zgasła. Milczenie
trwało. Piotr sądził, że może dziad zasnął w fotelu. Generał Rozłucki nie spał. Rzekł
po rosyjsku:
– Piotruś – a ty ojca pamiętasz?
– Nie... – odrzekł Piotr po namyśle. – Coś jak we mgle... Mam czasem w myśli je-
go oczy. Mgliste, niebieskie oczy.
– Niebieskie. A ty wiesz, jak to tam z nim było?
– Nie.
– Chcesz wiedzieć?
– Owszem.
Generał znowu umilkł. Zdawało się Piotrowi, że się rozmyślił i nic nie powie. W
pewnej chwili starzec poruszył się w fotelu i począł wyraźnie, twardo, ze wszelkimi
szczegółami opowiadać historię rozstrzelania Jana Rozłuckiego.
34
IV
W kilka dni później Piotr wyruszył do miasta dla objęcia służby w baterii artyleryj-