Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Mijała trzecia, czwarta, a potem piąta godzina lotu.
„Czyżbyśmy kierowali się w stronę Valladupar?” - zastanawiałem się, bo tę miejscowość
znajdującą się właśnie w tych okolicach zapamiętałem z mapy. W oczy rzucał się tam
rysunek ogromnego jaguara. Napis ostrzegał, a zarazem zachęcał:
Jeśli spotkacie w lesie jaguara, to zatrzymajcie się, aby pozbierać swoje myśli. Jaguar
rozciągnie się na ziemi, uszy postawi do góry i zacznie się w was wpatrywać, chcąc
odgadnąć wasze zamiary... Macie trzy możliwości: zawrócić z drogi, nie prowokując
jaguara; oddalić się, nie patrząc mu w oczy; albo też - odbezpieczyć broń. Nie należy
jednak do przyjemności doświadczyć na własnej skórze skutków złego strzału i ataku
zranionego jaguara. Co wtedy począć? Uciekać? Po co? Przecież chyba macie jeszcze
kule w waszych strzelbach?...
Uśmiechnąłem się pod nosem, myśląc o sztucznym stylu reklam propagujących
piękno i egzotykę Kolumbii. Te napisy zupełnie nie oddawały uroków tego kraju, tak
niezwykłego pod względem klimatu, ukształtowania terenu, wspaniałości krajobrazów.
W Kolumbii każdy musiał popaść w zachwyt - historyk sztuki, archeolog, myśliwy,
wędkarz, zbieracz rzadkich okazów fauny i flory egzotycznej. I poszukiwacz przygód.
Prawdziwych i niebezpiecznych przygód w dzikich i niedostępnych górach lub w
dżunglach i lasach Amazonki. Jaka szkoda, że ten cudowny kraj dane mi było poznać
tylko z okna śmigłowca pilotowanego przez tajemniczą kobietę.
Zbliżało się południe, do kabiny od czasu do czasu zaglądało słońce. Kilkakrotnie
obserwowałem twarz Teresy obramowaną pilotką. Stwierdziłem, że miała delikatną,
białą cerę, ładnie zarysowaną, małą brodę i drobne, czerwone usta, które, w chwilach
gdy niebezpiecznie zbliżaliśmy się do masywu jakiejś góry, zagryzała niemal do krwi.
Jej nos był mały i kształtny. Oczu, niestety, nie widziałem, bo zasłaniały je okulary. Nie
domyślałem się też, jakiego koloru ma włosy schowane pod pilotką. Ale czułem, że jest
ładna i zgrabna, bo ludzie z Przyszłości nie przysłaliby tu żadnej brzyduli, wiedząc, że
ładnej kobiecie jest o wiele łatwiej nawiązywać znajomości i uzyskiwać informacje.
Oglądałem widoki za szybą śmigłowca, ale niekiedy zatrzymywałem wzrok na
dłoniach Teresy. To dziwne, lecz jej dłonie były spokojne, choć prowadziła śmigłowiec
dość nerwowo. W przeciwieństwie do twarzy, ręce miała trochę opalone, mimo to
wyraźnie dostrzegałem pod skórą niebieskie żyłki. „Jest żywą istotą, taką jak i ja, a
jednak dzieli nas kilka tysięcy lat i zapewne ona myśli o mnie z odrobiną litości, jak o
kimś, komu nie danym jest i nie będzie danym poznać uroków jej świata”. Zapewne i ja
73
odnosiłbym się podobnie do kogoś sprzed pięciu tysięcy lat, do istoty być może
sympatycznej, ale równie godnej współczucia, ponieważ nie zna uroków jazzu, jazdy
samochodem, latania w powietrzu, udogodnień spowodowanych odkryciem działania
pary wodnej i elektryczności.
„Kim jestem dla niej? - zastanawiałem się. - Nikim lub prawie nikim. Oni, ludzie z
Przyszłości, mają do wykonania swoje zadanie, ja służę im jako narzędzie. Kiedy przy
ich pomocy uczynię, co do mnie należy, znikną, co najwyżej powiedziawszy mi
„dziękuję”. Może będą się starali być nawet dla mnie mili na tyle, abym się czuł z nimi
dobrze. Ale tak naprawdę chyba nie traktują mnie jako równego sobie partnera”.
Rozumiałem uczucia, jakie zapewne miała wobec mnie Teresa van Hagen, zarazem
jednak coś się we mnie przeciw nim buntowało. Chciałem zrobić coś takiego, żeby
pojęła, że mimo dzielących nas tysiącleci, ja też jestem kimś ciekawym, inteligentnym,
wrażliwym. I nie pragnę żadnego współczucia z tego powodu, że urodziłem się i żyję w
innym czasie.
Tymczasem zbliżaliśmy się już do szczytów Sierra Nevada de Santa Marta,
ogromnego łańcucha górskiego, porytego głębokimi rozpadlinami. Szczyty były nagie
lub pokryte śniegiem, ale im niżej, tym bardziej stawały się zielone, porośnięte bujną,
podzwrotnikową roślinnością. Z góry spływały liczne strumienie, raz po raz widziałem