Strona startowa Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.Aby jakiekolwiek wydarzenie czy sytuacja mogo zaistnie na planie fizycznym,musi zosta poprzedzone przez myl, wprawione przez ni w ruch oraz...Jak regu³a wymusza niechciane d³ugiWskazywa³em poprzednio, ¿e si³a zobowi¹zania do wzajemnoœci jest tak wielka, ¿e sk³oniæ nas mo¿e do ulegania...W kadym razie do tej grupy rozwiza wpisuje si rwnie Konstytucja polska, nie poprzestajc na oglnym okreleniu dziaa Rady Ministrw, lecz detalizujc je w...Odpowiedzialno polityczna realizuje si poprzez rnego rodzaju sformalizowane procedury parlamentarne, wrd ktrych najdusz tradycj przypisa mona wotum...– A czymże właściwie jest świat zewnętrzny? Ponieważ doświadczamy go jedynie poprzez nasze zmysły, nigdy nie widzimy go praktycznie w czystej formie,...((Poprzez odpowiednie zestawienie papierów wartościowych w port­felu można obniżyć ryzyko całościowe w stosunku do ryzyka pojedynczego...Wyraz twarzy jest szczególnie ważny, jak widzieliśmy to już w poprzednich rozdziałach, jako podstawowa forma wizualnego porozumiewania się u naszego gatunku...utopijnego ideału, budowanie kultury zaufania poprzez kształtowanie sprzyjającego jej kontekstu strukturalnego może być samo istotnym czynnikiem...Jak wspomniano w poprzednim rozdziale, tworzenie aplikacji modularnej wymaga dodatkowych prac projektowych i podjęcia odpowiednich decyzji, ale w...Podteka nr 1259-1260 (kart M>) posiada obwolut rwnie dawn jak poprzednia, z nastpujc uwag I...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.

Ruda Głowa ze złośli-
wym uśmiechem zapytał mię po obiedzie:
– Znasz Boćka?
– Nie, nie mam tej przyjemności – odpowiedziałem myśląc, że mowa o kimś z nowych
kolegów moich.
– Jak to?... Nie znasz Boćka Bizunowicza?... To może znasz Bizuna Boćkowskiego?...
Zrozumiałem, o co rzecz chodzi.
– No, kiedy nie znasz – zakończył Ruda Głowa – to poznasz się z nim na lekcji katechizmu.
174
Proforma przed lekcją również przedstawiała obraz złowrogi i niezwyczajny. Gromadka
uczniów, mniejsza niż z rana z powodu wyznaniowego przepołowienia, zachowywała się
trwożliwie i cicho. Na każdej twarzy widoczny był ów niepokój, co ściska serca dziecinnne
przy lada obawie, a który można porównać tylko z oczekiwaniem wyroku śmierci u dojrzałe-
go człowieka. Ci, którzy na drugi rok pozostawali w lankastrze, pilnie przerzucali kartki Hi-
storii biblijnej i Katechizm.
Usiadłem obok ładnego, mało co starszego chłopca ode mnie, do którego już z rana uczu-
łem niewysłowiony pociąg. Okrągła, choć niezbyt pulchna twarzyczka jego, ciemne włosy,
usta wiśniowe i jakaś mgła tęsknoty w prześlicznych czarnych oczach – wszystko to miało dla
mnie urok dziecinnego artystycznego ideału.
– Jak się nazywasz? – zapytał mię po chwili.
– Michał Niemirycz.
– A ja Henryk Jabłoński... Bądźmy przyjaciółmi – dodał, podając mi rękę.
Rozkosz tego nagłego zaprzyjaźnienia się zmroziło wejście kapelana. Był to starzec sied-
mdziesięcioletni, wysoki, chudy, białowłosy, z posępnym wyrazem twarzy, o krzaczastych
brwiach i zaciśniętych wargach, niezdolnych widocznie do uśmiechu. W późniejszych latach,
kiedym w wyobraźni odtwarzał postaci inkwizytorów hiszpańskich, zawsze mi stawał przed
oczami skaliborski eks-jezuita, ks. Jaczyński. Pewien jestem, że wszystkie twarze uczniow-
skie przy wejściu jego pobladły.
– Na kolana – modlitwa! Gajewski! – zawołał rozkazująco.
Wywołany drżącym głosem odmówił krótką modlitwę.
– Apel!
I z dzienniczka własnego zaczął czytać nazwiska uczniów. Każdy z wymienionych odpo-
wiadał: „jestem” – i na każdym spoczęło na chwilę ponure i przenikliwe spojrzenie eks-
jezuity. Nieobecnych notował, powtarzając machinalnie: „dlaczego?” – na co nikt nie odpo-
wiadał.
Następnie zaczął zadawać pytania drugoroczniakom. Po pierwszej nietrafnej odpowiedzi
ukazał się zapowiedziany Bociek Bizunowicz.
– Chodź tutajl – zawołał groźny katecheta na nieszczęśliwą ofiarę.
Rozpoczęła się wstrętna i straszna scena cięgów i wrzasku. Każde uderzenie wywoływało
we mnie konwulsyjne drgania. I nie ja jeden byłem tyle wrażliwy.
Henryś siedział na pozór nieczuły, ze spuszczonymi oczami; bladł i czerwieniał co chwila.
Nagle złowieszczy głos zagrzmiał:
– Jabłoński! powtórz.
Henryś wstał, ale milczał.
– W co wierzyć należy? – szepnąłem z trwogą, domyślając się, że przyjaciel mój nie sły-
szał poprzedniego pytania.
– Milczeć! Klęcz! – zawołał ksiądz. – Podpowiadać nie wolno.
Wysunąłem się automatycznie na środek klasy i kląkłem.
– W co wierzyć należy? – powtórzył groźnie nauczyciel, paląc nieszczęśliwego Henryka
wzrokiem.
– W prawdę – odpowiedział z naiwną powagą zapytany.
– Chodź tutaj!
Jęknąłem z rozpaczy... Henryk wytrzymał chłostę heroicznie... Ani łzy, ani jęku... Za niego
łkałem ja, pewnie boleśniej, niż gdybym sam na jego miejscu był. Wracającemu na miejsce
pałały tylko policzki.
– Tołpycha! W co wierzyć należy?
– W to, co ksiądz mówi – odezwał się płaczliwy dyszkant.
– Ośle!... W to, co Kościół święty nam do wierzenia podaje...
Zaczęły się nowe zapytania, nowe bąki i nowe egzekucje.
175
Dzwonek wydał się nam hasłem zbawienia. Nie rzuciliśmy się jednak wszyscy z ławek,
jak na lekcji przedpołudniowej, ale czekaliśmy wyjścia kapelana.
– Modlitwa! Ruczyński!
– „Dziękujemy Ci, Panie Boże” itd. – recytowaliśmy wszyscy, dziękując rzeczywiście z
całego serca Bogu za koniec lekcji strasznej.
Po wyjściu katechety wesołość odzyskała swe prawa nad młodymi sercami. Rozpoczęły
się żarty, przekomarzania się, figle... Henryś tylko i ja nie braliśmy w nich udziału. On posęp-
nie poszedł do domu; ja, nie ważąc się go pocieszać, czułem ból i śmiertelne jakieś znużenie.
– A wiecie, że jutro święto? – zawołał ktoś w tłumie.
– Jakie? – zapytał inny.
– Świętej Anny.
– E, to kościelne tylko... Lekcje będą... – odrzekł melancholicznie pytający.
– Oho! Alboż ty nie znasz Jaczyńskiego?... Przed samym dzwonkiem odbierze u Jakima
klucze od klas, schowa je do kieszeni, ustawi nas w ordynek i poprowadzi do kościoła.
– A prawda, prawda! – zawołano radośnie.