Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Ruda Głowa ze złośli-
wym uśmiechem zapytał mię po obiedzie:
– Znasz Boćka?
– Nie, nie mam tej przyjemności – odpowiedziałem myśląc, że mowa o kimś z nowych
kolegów moich.
– Jak to?... Nie znasz Boćka Bizunowicza?... To może znasz Bizuna Boćkowskiego?...
Zrozumiałem, o co rzecz chodzi.
– No, kiedy nie znasz – zakończył Ruda Głowa – to poznasz się z nim na lekcji katechizmu.
174
Proforma przed lekcją również przedstawiała obraz złowrogi i niezwyczajny. Gromadka
uczniów, mniejsza niż z rana z powodu wyznaniowego przepołowienia, zachowywała się
trwożliwie i cicho. Na każdej twarzy widoczny był ów niepokój, co ściska serca dziecinnne
przy lada obawie, a który można porównać tylko z oczekiwaniem wyroku śmierci u dojrzałe-
go człowieka. Ci, którzy na drugi rok pozostawali w lankastrze, pilnie przerzucali kartki Hi-
storii biblijnej i Katechizm.
Usiadłem obok ładnego, mało co starszego chłopca ode mnie, do którego już z rana uczu-
łem niewysłowiony pociąg. Okrągła, choć niezbyt pulchna twarzyczka jego, ciemne włosy,
usta wiśniowe i jakaś mgła tęsknoty w prześlicznych czarnych oczach – wszystko to miało dla
mnie urok dziecinnego artystycznego ideału.
– Jak się nazywasz? – zapytał mię po chwili.
– Michał Niemirycz.
– A ja Henryk Jabłoński... Bądźmy przyjaciółmi – dodał, podając mi rękę.
Rozkosz tego nagłego zaprzyjaźnienia się zmroziło wejście kapelana. Był to starzec sied-
mdziesięcioletni, wysoki, chudy, białowłosy, z posępnym wyrazem twarzy, o krzaczastych
brwiach i zaciśniętych wargach, niezdolnych widocznie do uśmiechu. W późniejszych latach,
kiedym w wyobraźni odtwarzał postaci inkwizytorów hiszpańskich, zawsze mi stawał przed
oczami skaliborski eks-jezuita, ks. Jaczyński. Pewien jestem, że wszystkie twarze uczniow-
skie przy wejściu jego pobladły.
– Na kolana – modlitwa! Gajewski! – zawołał rozkazująco.
Wywołany drżącym głosem odmówił krótką modlitwę.
– Apel!
I z dzienniczka własnego zaczął czytać nazwiska uczniów. Każdy z wymienionych odpo-
wiadał: „jestem” – i na każdym spoczęło na chwilę ponure i przenikliwe spojrzenie eks-
jezuity. Nieobecnych notował, powtarzając machinalnie: „dlaczego?” – na co nikt nie odpo-
wiadał.
Następnie zaczął zadawać pytania drugoroczniakom. Po pierwszej nietrafnej odpowiedzi
ukazał się zapowiedziany Bociek Bizunowicz.
– Chodź tutajl – zawołał groźny katecheta na nieszczęśliwą ofiarę.
Rozpoczęła się wstrętna i straszna scena cięgów i wrzasku. Każde uderzenie wywoływało
we mnie konwulsyjne drgania. I nie ja jeden byłem tyle wrażliwy.
Henryś siedział na pozór nieczuły, ze spuszczonymi oczami; bladł i czerwieniał co chwila.
Nagle złowieszczy głos zagrzmiał:
– Jabłoński! powtórz.
Henryś wstał, ale milczał.
– W co wierzyć należy? – szepnąłem z trwogą, domyślając się, że przyjaciel mój nie sły-
szał poprzedniego pytania.
– Milczeć! Klęcz! – zawołał ksiądz. – Podpowiadać nie wolno.
Wysunąłem się automatycznie na środek klasy i kląkłem.
– W co wierzyć należy? – powtórzył groźnie nauczyciel, paląc nieszczęśliwego Henryka
wzrokiem.
– W prawdę – odpowiedział z naiwną powagą zapytany.
– Chodź tutaj!
Jęknąłem z rozpaczy... Henryk wytrzymał chłostę heroicznie... Ani łzy, ani jęku... Za niego
łkałem ja, pewnie boleśniej, niż gdybym sam na jego miejscu był. Wracającemu na miejsce
pałały tylko policzki.
– Tołpycha! W co wierzyć należy?
– W to, co ksiądz mówi – odezwał się płaczliwy dyszkant.
– Ośle!... W to, co Kościół święty nam do wierzenia podaje...
Zaczęły się nowe zapytania, nowe bąki i nowe egzekucje.
175
Dzwonek wydał się nam hasłem zbawienia. Nie rzuciliśmy się jednak wszyscy z ławek,
jak na lekcji przedpołudniowej, ale czekaliśmy wyjścia kapelana.
– Modlitwa! Ruczyński!
– „Dziękujemy Ci, Panie Boże” itd. – recytowaliśmy wszyscy, dziękując rzeczywiście z
całego serca Bogu za koniec lekcji strasznej.
Po wyjściu katechety wesołość odzyskała swe prawa nad młodymi sercami. Rozpoczęły
się żarty, przekomarzania się, figle... Henryś tylko i ja nie braliśmy w nich udziału. On posęp-
nie poszedł do domu; ja, nie ważąc się go pocieszać, czułem ból i śmiertelne jakieś znużenie.
– A wiecie, że jutro święto? – zawołał ktoś w tłumie.
– Jakie? – zapytał inny.
– Świętej Anny.
– E, to kościelne tylko... Lekcje będą... – odrzekł melancholicznie pytający.
– Oho! Alboż ty nie znasz Jaczyńskiego?... Przed samym dzwonkiem odbierze u Jakima
klucze od klas, schowa je do kieszeni, ustawi nas w ordynek i poprowadzi do kościoła.
– A prawda, prawda! – zawołano radośnie.