Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Anetka czuła się silna. Silna doświadczeniem i inteligencją, śmiała, praktyczna, wolna od
złudzeń. Teraz była już pewna, że żyć będzie według swojej woli – oczywiście pracując, ale
praca była także z jej woli. Nie bała się braku pracy. Nie potrzebowała niczyjej pomocy. I nie
troszczyła się o to, czy się komuś podobać będzie, czy nie.
Obecnie od niedawna zmagała się z nowym rodzajem konkurencji: z mężczyznami.
Udzielała lekcji chłopcom przygotowując ich do szkół i egzaminów. Miała dobre wyniki, ale
wraz z sukcesem rosła także wrogość tych, przed którymi dawano jej pierwszeństwo. Uważa-
li, że pozbawia ich tego, co się im należy. Tu już nie było mowy o galanterii! A wcale nie
najmniej bezwzględni byli ludzie żonaci: żony podniecały ich. Na Anetkę rzucano oszczer-
stwa: czegóż nie insynuowano na temat środków, dzięki którym porywała im najlepsze posa-
dy? Anetka, ze swym twardym, urzekającym uśmiechem na ustach, szła prosto przed siebie,
gardzÄ…c opiniÄ… ludzkÄ….
Ale na dnie mimo wszystko zaznaczało się – choć na razie niedostrzegalne – znużenie dłu-
gimi latami bezlitosnej pracy. Zbliżała się czterdziestka. Życie minęło niepostrzeżenie. Rodził
się jakiś niejasny bunt... To całe stracone życie, życie bez miłości, bez czynu, bez zbytku, bez
żadnej potężnej radości... A ona była stworzona do rozkoszowania się tym wszystkim, czego
jej brakło!
Po co zastanawiać się nad tym? Wszak teraz już za późno!
Czy za późno?
191
Część trzecia
***
Solange miała okrągłą, prostą twarzyczkę gotyckiej Madonny: coś staruszkowatego i dzie-
cinnego w wyrazie, śmiejące się, przymrużone oczy, miły nosek, usta przymilne, podbródek
trochę za ciężki, delikatna skóra, żywe rumieńce. Lubiła poruszać poważne tematy i czyniła
to tonem poważnym, bardzo poważnym, kontrastującym komicznie z jej śmiejącą się, po-
czciwą twarzą, grzecznie usiłującą nadać sobie poważniejszy wygląd; mówiła zawsze z po-
śpiechem, w obawie, by nie stracić wątku swych ważnych myśli; i rzeczywiście zdarzało się,
że urywała w pół zdania, z uczuciem pustki w głowie:
– Co to ja chciałam powiedzieć?...
Słuchacze rzadko kiedy podpowiadali jej odpowiedź, bo nie słuchali jej wcale. Ale nie
brali jej tego za złe. Solange nie należała do tych gaduł, których nudnych wywodów musi się
wysłuchiwać. Nie miała w sobie pychy i gotowa była serdecznie przepraszać, jeśli może znu-
dziła. Niezdolna do utrzymania ciągłości myśli, miała naiwne aspiracje do myślenia i ogrom
dobrej woli. Nie wynikało z tego zbyt wiele: myśli gubiła gdzieś po drodze; poważne książki:
Platon, Guyau, Fouillée, całymi tygodniami i miesiącami ziewały otwarte na tej samej stroni-
cy; a wielkie, piękne, idealistyczno-altruistyczne projekty z dziedziny opieki społecznej czy
nowych systemów wychowania były dla niej tylko zabawkami umysłu, o których rychło za-
pominała gubiąc je po kątach i pod meblami, do chwili kiedy przypadkiem znów na nie natra-
fiała. Dobra ta mieszczaneczka, łagodna, uprzejma, ładna, rozsądna, zrównoważona, tro-
szeczkę pedantyczna, nie krępująca nikogo, miła, bez pozy, wyobrażała sobie, że ma poważne
potrzeby intelektualne, a ściśle biorąc potrzebowała tylko mówić o ideałach i wielu innych
rzeczach, wszystko na jednym planie, wszystko spokojne, czyściutkie, uporządkowane,
uczciwe, niewinne i żadne.
Młodsza od Anetki o trzy lub cztery lata, odczuwała. niegdyś w stosunku do niej ów para-
doksalny pociÄ…g, jakiego doznajÄ… wobec niebezpiecznych natur natury nie kryjÄ…ce w sobie
żadnych zadatków niebezpieczeństwa. Co prawda zjawiska te występują zazwyczaj na odle-
głość i rzeczywiście Solange mało stykała się z Anetką w liceum, gdzie uczęszczały do róż-
nych klas. Mała Solange widywała ją w przelocie, czasem zasłyszała coś o niej od starszych
koleżanek i tylko pod tym wrażeniem ulegała onieśmielającemu a fascynującemu urokowi
Anetki, która nawet nie domyślała się tego. Solange od owego czasu zupełnie o Anetce za-
pomniała. Wyszła za mąż i była szczęśliwa. Aby nią nie była, mąż jej musiałby chyba być
potworem – albo mężczyzną namiętnym. Wiktor Mouton-Chevallier nie był, dzięki Bogu, ani
jednym, ani drugim! Z zawodu był rzeźbiarzem, ale natchnienie nie dręczyło go zbytnio, bo
miał renty i właściwego bogatym lenia. Nie brakło mu gustu, ale nie odczuwał żadnej naglą-
cej konieczności wypowiadania w swej sztuce czegoś więcej lub inaczej, niż wypowiedział to
dotychczas ten czy ów, czy też jeszcze inny z jego znakomitych kolegów wszystkich czasów.
A że nie miał większych ambicji i wolny był od małostkowych uczuć (może też i od innych),
czuł się ku pełnemu swemu zadowoleniu najkompletniej wypowiedzianym (a przynajmniej
chełpił się tym) przez Michała Anioła, Rodina, Bourdelle’a lub też przez mniejszych od nich
panów: był bowiem eklektykiem i zewsząd czerpał to, co mu odpowiadało. W tym błogim
stanie, doprawdy, nie byłoby warto trudzić się własną produkcją, gdyby nie zaprawiało to
przyjemności życia domieszką nowego posmaku: pochlebnym złudzeniem przynależności do
tej samej rodziny. Chętnie odnosił do siebie ów rozrzewniony szacunek, który czuł się w