Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
- Piętnaście lat temu sprawdziłem ciężar każdej skrzynki. Już ja się
upewniłem. W tym wozie jest około trzech ton złota i tona w następnym.
Złoto emanowało jakimś piekielnym urokiem i trudno nam było od niego odejść. Dla Walkera
i Coertzego dopiero teraz następował finał bitwy, którą stoczyli na zakurzonej drodze piętnaście lat
temu. Dla mnie dokończenie historii, której wysłuchałem przed wielu laty w barach Cape Town.
Nagle wziąłem się w karby. To nie jest koniec opowieści, i jeśli chcemy, żeby miała szczęśliwe
zakończenie, mamy wciąż do odwalenia masę roboty.
- No dobra, skończmy z tym. Jest jeszcze sporo do oglądania, a poza tym piekielnie dużo roboty.
Przełamawszy złoty czar ruszyliśmy do następnej ciężarówki. Coertze ponownie odbił tylną klapę.
Tym razem skrzynki ze sztabami były ukryte. Leżały na spodzie wozu, pod innymi skrzyniami.
- W tym pudle jest korona - odezwał się Walker podekscytowany.
Weszliśmy do środka i stłoczyliśmy się z tyłu ciężarówki, a Coertze rozejrzał się dokoła. Nagle
spojrzał na Francescę i powiedział:
- Otwórz tę skrzynkę i wybierz coś - wskazał mocną szkatułę z rozbitym zamkiem.
Otworzyła skrzynkę i aż dech jej zaparło. Poraził ją blask skrzących się brylantów, jasnozielonych
szmaragdów i czerwonych rubinów. Wyciągnęła rękę i wzięła pierwszą rzecz, na którą trafiła. Był
to naszyjnik z brylantów i szafirów.
Przesunęła go między palcami.
- Jakie to cudowne! Piero wstrzymał oddech.
- Ile może być wart? - spytał ochryple.
- Nie wiem - odparłem. - Może pięćdziesiąt tysięcy funtów. Oczywiście, jeśli kamienie są
prawdziwe - dodałem z ironią.
- Wyciągnijcie, to będziemy mogli zobaczyć, co tam jeszcze mamy - powiedział Coertze. - Nie
miałem czasu wtedy, gdy je tu wsadziliśmy.
- Dobry pomysł - odparłem. - Ale teraz też nie masz zbyt wiele czasu. Wkrótce będzie świt, a nie
chcemy, aby nas tu widziano.
Zaczęliśmy wyciągać skrzynie. Coertze przewidująco zostawił sporo miejsca między ciężarówkami,
więc nie nastręczało to zbytnich trudności. Biżuteria zajmowała cztery skrzynki. Jedną wypełniały tylko
obrączki ślubne, były ich tysiące. Mgliście przypominałem sobie, że włoskie patriotki ofiarowywały dla
sprawy swoje ślubne obrączki - i oto były.
Znajdowała się tam również skrzynka z nabijaną klejnotami koroną. Osiem dużych skrzyń zawierało
papierowe pieniądze, porządnie zapakowane i ściągnięte sparciałymi opaskami z gumy. Każdy plik lirów
miał oryginalną banderolę bankową. Na spodzie ciężarówki leżała reszta skrzynek ze sztabami - jeszcze
jedna tona złota.
Francesca poszła do samochodu i przyniosła termosy z kawą. Później usiedliśmy dokoła,
przeglądając skarb. Tylko skrzynka, z której Francesca wzięła naszyjnik, zawierała biżuterię o większej
wartości - to jednak wystarczało. Nie znam się na klejnotach, lecz skromnie licząc wartość tej jednej
skrzynki znacznie przekraczała milion funtów.
Jedną z pozostałych skrzynek wypełniały różne, przeważnie złote, wartościowe przedmioty. Były tam
zegarki kieszonkowe dawnej konstrukcji, papierośnice i zapalniczki, złote medale i medaliony, nożyki
do cygar i inne typowe przedmioty męskiego zbytku. Na wielu były wygrawerowane imiona właścicieli;
pomyślałem, że te luksusowe cacka, podobnie jak kobiece obrączki, zostały ofiarowane dla dobra
sprawy.
Trzecie pudło zawierało znów obrączki ślubne, a ostatnie wypełniały złote monety. Sporo było
brytyjskich suwerenów, były także amerykańskie orły, austriackie dukaty, a nawet kilka tangerskich
herkulesów. Skrzynia była bardzo ciężka.
Francesca ponownie wzięła naszyjnik.
- Piękny, prawda? - odezwałem się.
- Najpiękniejsza rzecz, jaką widziałam - szepnęła. Zabrałem go od niej.
- Proszę się odwrócić - powiedziałem i zapiąłem jej na szyi. - To jedyna okazja, aby mogła go pani
założyć. Szkoda byłoby ją zmarnować.
Wyprostowała ramiona i potrójny sznur brylantów zamigotał na jej czarnym swetrze.
- Och, jak chciałabym mieć lustro - westchnęła pieszcząc palcami naszyjnik.
Walker stanął na wyprostowanych nogach, trzymając w obu rękach koronę. Umieścił ją na głowie
Coertzego.
- Król Coertze! - krzyknął histerycznie. - Wiwatujcie wszyscy. Coertze aż się zgiął pod ciężarem
korony.
- Nee, man. - odrzekł. - Jestem republikaninem - spojrzał na mnie i uśmiechnął się ironicznie. -
Tu jest król tej wyprawy.
Dla kogoś patrzącego z boku byłaby to scena zbiorowego szaleństwa. Czterech rozczochranych
mężczyzn, jeden ze złotą koroną na głowie i twarzą pobrużdżoną krzepnącą krwią, oraz niezbyt czysta
kobieta z naszyjnikiem wartym królewskiego okupu. Sami byliśmy nieświadomi absurdalności tej sceny.
Zbyt długo przeżywaliśmy to wszystko w swojej wyobraźni.
- Zastanówmy się nad następnym krokiem - powiedziałem. Coertze zdjął koronę. Zabawa się
skończyła, znów miała się zacząć poważna praca.
- Musisz powiększyć wejście - powiedziałem. - Ten ostatni kawałek nie jest dość duży, aby wynieść
skarb.
- Ja, ale ta robota nie zajmie wiele czasu - odparł.
- Niemniej jednak lepiej zrobić to teraz. Wkrótce będzie świt. - Wskazałem kciukiem trzecią
ciężarówkę. - Jest tam coś wartościowego?
- Są tylko skrzynie z papierami i martwi Niemcy. Możesz rzucić okiem, jeśli chcesz.
- Dobrze - powiedziałem i rozejrzałem się po sztolni. - Proponuję, aby Walker został tu ze mną
w ciągu dnia. Posortujemy wszystko i przeniesiemy do przodu, skąd będzie łatwiej zabrać. W ten
sposób zaoszczędzimy sporo czasu, kiedy przyjadą ciężarówki. Nie chcę, aby zbyt długo kręciły się
po okolicy.
Starannie przemyślałem ten ruch. Można było mieć pewność, że Coertze dobrze przypilnuje Piera
i Francescę i nie pozwoli im na żadne głupstwo, gdy pojadą do Varsi.
Coertze jednak natychmiast stał się podejrzliwy i nie chciał zostawić Walkera i mnie sam na sam
ze zdobyczą.
- Do licha - powiedziałem. - Zasypiesz nas w środku, a nawet gdybyśmy uciekli, to wszystko,
co moglibyśmy zabrać w kieszeniach, nie byłoby warte zachodu w porównaniu z resztą skarbu. Chcę
jedynie zaoszczędzić czas.
Przez chwilę patrzył spode łba, po czym zaakceptował propozycję. Razem z Pierem poszli
dokończyć wejście.
- Chodź, zajrzymy do tyłu - powiedziałem do Walkera. Zawahał się, po czym rzekł:
- Nie. Nie idę tam. Nie dam rady.