Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
— Ale nie wciśnie się w tą drugą.
— A może by tak jednocześnie?
— Jutro o wschodzie słońca. To najlepsza pora. Ale pod pewnymi warunkami.
— Spełnię każdy.
— Po pierwsze synu twoje zdolności do znikania. Skąd człowiek taki jak ty posiadł takie umiejętności?
— Może to zabrzmi nieskromnie, ale wydarłem je w starciu z Iwanowem.
— Zmuszony będę ci je odebrać.
— Tylko tego brakowało! — zdenerwował się.
— Widziałem takie sztuczki tylko dwa razy w życiu i o dwa razy za dużo. To zbyt niebezpieczne. Nie zdołasz utrzymać tego w swoim umyśle. Wkrótce stada twoich wizerunków będą błąkały się po okolicy.
— Śmiem wątpić.
— To wzrasta w postępie geometrycznym. Ile czasu możesz teraz utrzymywać swój wizerunek po swoim faktycznym zniknięciu?
— Choćby i pół godziny.
— Sam widzisz. Znikają samochody, motocykle, zmieniasz swój wygląd. Wkrótce rozprzestrzenisz się na całą okolicę. Twoje widma będą chodzić po ulicach Warszawy, Berlina, wszędzie gdzie znajdziesz jakieś zaczepienie.
— Więc Iwanowowi też się nie uda...
— Wiesz, dlaczego kniaź Daniel przybył w te strony i z łatwością opanował tę ziemię? Było tu wielu wojowników, którzy wedle legendy, wyglądali tak samo. Ale byli głupi jak buty i z łatwością można było ich przechytrzyć. Aż któryś z jego ludzi zabił tego właściwego i wszystkie pozostałe widma zniknęły. Wielki Niedźwiedź potrzebował uwielbiającego go tłumu. Było mu obojętne, czy składać się będzie z prawdziwych ludzi, czy z wizerunków jednego człowieka powielanych w nieskończoność. I na tym przegrał.
— Innymi słowy jest fajnie, ale muszę się kontrolować?
— Nie, nie dasz rady tego opanować.
— Więc, co mam zrobić? Powiesić się od razu?
Herberto wyciągnął dłoń i dotknął jego czoła. Skoncentrował się na chwilę. Gdy cofnął dłoń, Jakub poczuł jakby ubył mu kawałek mózgu.
— Gotowe. Wybaczy pan, ale naprawdę nie było innego wyjścia.
Klacz zarżała. Podszedł do niej.
— Ty też? — zdziwił się.
Zamiast odpowiedzi pojawiła się obok jeszcze raz. Wówczas ta pierwsza zniknęła. Po chwili i ona była wolna od tej ciekawej umiejętności. Zarżała jakieś mętne pytanie.
— Nie rozumiem — powiedział ze smutkiem.
— Pyta o lewitację — podpowiedziała Marika z kuchni.
— Nigdy jeszcze nie spotkałem nikogo, kto umiałby latać — odpowiedział. Choć wielu udawało, że umie. Iwanów może także udawać. Jest mistrzem złudzeń.
— Jadą do nas gliny — odezwała się Marika. Dwa radiowozy.
Zakonnik pobladł, ale Jakub już odsuwał łóżko. Otworzył klapę i wepchnął gościa do bunkra, następnie zasunął łóżko na miejsce. Ledwo zdążył się z tym uporać, wjechali na jego podwórko. Z pierwszego radiowozu wysiadł Birski. Z drugiego jeden z ubeków z Chełma. Z tylnego siedzenia wygramolił się pitekantrop. Łeb miał obwiązany chustką. Zapukali. Jakub otworzył drzwi.
— Ojej, ilu gości — ucieszył się.
— Jakub, tym razem chyba się doigrałeś — powiedział smętnie Birski.
— Coś znowu przeskrobałem? — zdziwił się Jakub. Cywil wyjął z kieszeni jakiś papier.
— Urząd Bezpieczeństwa. Mamy nakaz ścisłej rewizji.
— Coś podobnego? — zdumiał się gospodarz. — To już UB się mną zainteresowało?
Ubek zajrzał do pokoju.
— Trzymacie konia w mieszkaniu? — zdziwił się.
— A nie wolno? — zdziwił się Jakub.
— Wolno, dlaczego by nie.
— Daj spokój — powiedział Małpiasty do ubeka. Przecież ten stoi nad grobem.
— Nic podobnego — oburzył się Jakub.
— Czy wyobrażasz sobie tego dziadka z pepeszą w ręce rozwalającego mi łeb kolbą?
— No faktycznie wygląda nieszczególnie, ale to o niczym nie świadczy. Gdyby zaszedł od tyłu, a to chyba było od tyłu?
— Przyjechał jeden. Na motorze. Wyjechali dwaj. On i ksiądz. Patrol, któremu spalili radiowóz twierdzi, że ten na motorze był młody i jasnowłosy.
— Ja też to obserwowałem — dodał Birski.
— Obejrzymy jeszcze twój motor — powiedział ponuro pitekantrop.
— Aha — poszli do szopy.
Motor prezentował się nieszczególnie. Był zapaćkany.
— Siedzenia są innego koloru — powiedział ponuro małpolud.
— Mógł zmienić.
— To sobie zobacz śrubki.
Ubek zajrzał.
— Faktycznie zardzewiałe na amen.
— Na chodzie? — Małpiasty zapytał Jakuba.
— W zeszłym roku jeździłem. Ale ostatnio wolę konno. Konie są mądrzejsze. I nie potrzeba do nich benzyny. Zresztą, odruchy mam już osłabione i bałbym się jeździć szybko.
— Trzymanie koni w mieszkaniu jest niehigieniczne — pouczył go małpiszon. — Jedziemy.
I wynieśli się w diabły. Pojechali szosą do Uchań, gdzie podobno mieszkał ktoś, kto także miał niemieckiego Zundappa. Zaraz za kapliczką przy drodze na Hutę minęli staruszka o złośliwym spojrzeniu, który utykając lekko, wędrował w stronę wsi. Staruszek popatrzył za nimi ponuro, mrużąc oczy i wyszeptał przekleństwo tak straszne, że w chwilę później złapali gumę. Niebawem zszedł z drogi i wdrapawszy się na szczyt Zamczyska wyciągnął ręce w stronę Starego Majdanu.
— Ziapuł ełłę. Aąuk. Lubuźiął. — wywrzeszczał na wiatr, składając ręce w osobliwy znak.