Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Najulubieƒszà by∏a tak zwana murzyƒska
maczuga – s´katobambusowa, zakoƒczona sporà, kuliÊcie a g∏adko
wytoczonà ga∏kà. Mia∏a ona osobliwà w∏aÊciwoÊç samoistnego powra-
cania pod nasz dach z ka˝dej, choçby najdalszej podró˝y, jeÊli w∏aÊci-
ciel po drodze jà gdzieÊ zostawi∏.
Nelly po Êniadaniu zasiada∏a do telefonu, wiodàc d∏ugie a zawi∏e
rozmowy z dostawcami: delikatesowym sklepem p´katego a przy-
krótkiego pana Fasta, gdzie tak aromatycznie pachnia∏o kawà, ro-
dzynkami i przyprawami, wytwornà masarnià pana Wintera, znanà
z doskona∏ych miś i w´dlin, piekarnià pana Nittke. Zamówione to-
wary przywozili goƒcy na rowerach. Anna, gdy ju˝ przeszumia∏a
przez ca∏e mieszkanie huczàcym odkurzaczem, pojawia∏a si´ po dal-
sze dyspozycje i wyrusza∏a w drog´ po drób czy ryby na targ, po wa-
rzywa, owoce i Êwie˝e kwiaty. Codzienny program wype∏niany by∏
punktualnie i skrupulatnie, bo o wpó∏ do drugiej zgrzyta∏y w zamku
klucze i g∏´boki g∏os Anny og∏asza∏ pó∏metek dnia: – Pan przyszed∏!
Prosz´ do sto∏u!
W alchemii przygotowywania obiadów uczestniczy∏a Nelly osobi-
Êcie. Wykàpana ju˝ i uczesana – w dni nieparzyste tak˝e po wizycie
masa˝ysty – szczelnie owini´ta bia∏ym, wysoko zapinanym fartu-
chem, nie to, ˝e gotowa∏a, ale dyrygowa∏a sporzàdzaniem ca∏oÊci
z niek∏amanà uciechà i wprawà. Có˝ to by∏y za pieczenie cielće
- 155 -
w ustach si´ wrćz rozp∏ywajàce, jakà˝ niezrównanà smakowitoÊcià
odznacza∏y siźawijane, wo∏owe zrazy, faszerowane kawa∏eczkami
w´dzonego boczku, kiszonego ogórka i Êwie˝ej cebuli. A odÊwi´tnej
ceremonii szpikowania specjalnà, grubà ig∏à wielkiego kawa∏ka sarni-
ny jakby przefastrygowanego Êciegami bia∏ych paseczków s∏oninki,
albo przyrzàdzania nadzienia do – niezrównanej kruchoÊci – nowo-
rocznego indyka (ptasie wàtróbki, jajka, drobno siekane migda∏y, ro-
dzynki, bu∏ka tarta i Êwie˝a pietruszka) nie omija∏a nigdy. Arcydzie∏a
te poprzedzane by∏y – podawanymi w podwójnie uszatych fili˝an-
kach – zupami, najcz´Êciej na mod∏´ francuskà. A wić: z∏otoprzejrzy-
stym i prawie esencjonalnobulionowym consommé 1 z ptysiowym
groszkiem, delikatnym kremem pomidorowym, wonnà julienne 2, do
której ca∏à w∏oszczyzn´ kroiç trzeba by∏o w drobne, cienkie zapa∏ki
i która treÊcià swà, aromatem i smakiem tak si´ mia∏a do szkolnej na-
szej jarzynówki jak wytworny, balowy pantofelek do grubego juchto-
wego buciora.
Laboratoryjnie czysta i lÊniàca kafelkami kuchnia by∏a, szczególnie
latem, arenà wielokierunkowej aktywnoÊci Nelly. Pojawia∏y si´ w niej
wówczas ca∏e kosze owoców i warzyw, ogromny, termometrem opa-
trzony kocio∏ z odpowiednià wstawkà i niezliczone szeregi najstaran-
niej umytych i wysuszonych weków z przynale˝nymi do nich gumo-
wymi uszczelkami i przykrywkami. Wekowa∏o sińieomal wszystko:
m∏odziutki groszek i apetycznie pomaraƒczowà, okràg∏à karotk´, fa-
solkźielonà i szparagowà, kompoty z czereÊni, wiÊni, Êliwek, gru-
szek, sporzàdza∏o rubinowoprzezroczyste galaretki z porzeczek i ma-
lin i roboty by∏o huk, zanim wreszcie ca∏a produkcja, opatrzona odpo-
wiednimi naklejkami, napisami i datami, wystudzona i szczelnie za-
mkni´ta, làdowa∏a w czeluÊciach dwóch spi˝arnianych szaf w obszer-
nym korytarzu.
Latem nowoczesnoÊç dawa∏a znaç o sobie, gdy co drugi dzieƒ dola-
tywa∏o przez otwarte okno donoÊne obwieszczenie: – Der Eismann ist
da! – Lodziarz ci´˝ko, choç szybko wspinajàcy si´ po schodach, mia∏
gruby, skórzany fartuch i takà˝ skórzanà ∏atńa ramieniu. Na niej to,
podtrzymywane grubà r´kawicà, wnosi∏ dwa spore bloki przejrzyste-
go lodu. ¸adowa∏ je – od góry – do lodówki, czyli doÊç prymitywnej,
blachà obitej skrzyni. Tam – sp∏ywajàc wewnàtrz blaszanych Êcian do
równie blaszanej dolnej szuflady – chroni∏y jako tako nasze wiktua∏y
przed zepsuciem wskutek letnich upa∏ów. I to te˝ by∏ wielki post´p
techniki, na równi z ci´˝kà a nieporćznà, jak gruby trzmiel buczàcà,
-------
1 consommé – (franc.) rosó∏.
2 julienne – (franc.) zupa jarzynowa.
- 156 -
niklowanà suszarkà do w∏osów czy póêniejszym ju˝ – w∏àczanym
przy jadalnym stole – elektrycznym tosterem albo okràg∏à formà do
wypiekania chrupkich, Êwie˝utkich wafli na goràco podjadanych przy
popo∏udniowej kawie.
W pierwszych latach królowania Nelly w naszym domu cz´Êciej
i d∏u˝ej mog∏am obserwowaç jej niestrudzonà krzàtanin´. Co i rusz za-
pada∏am na solidne, ci´˝kie choroby: dyfteryt, zakaênà ˝ó∏taczk´,
skomplikowane zapalenie ucha Êrodkowego, po których bladà i wy-
mizerowanà, odsy∏ano mnie na d∏ugie tygodnie rekonwalescencji do
domu. Nelly pieczo∏owicie podsuwa∏a mi krzepkie zupki czy Êwie˝e
soki owocowe i piel´gnowa∏a arcytroskliwie. Ale mimo ˝e mia∏am
w∏asny pokój – wcale nie czu∏am siú siebie w tym nowym, du˝ym
mieszkaniu. Poznika∏y w niewiadomy sposób wszystkie dawne, do-
brze znane sprz´ty, nawet zabawki, nawet pi´kna Ala. Na pociechźosta∏y stare misie, ale stanowi∏y ju˝ tylko dekoracj´. Zosta∏y te˝, jako jedyna ostoja, ksià˝ki – a chroni∏am si´ w nie z takà pasjà, ˝e wtedy ju˝
obdarzono mnie przydomkiem mola ksià˝kowego, który po niemiec-
ku mniej neutralnie zwie siśzczurem (Leseratte) – i przeró˝ne, w∏a-
sne moje pisaniny.
Grafomania mi jednak nie grozi∏a. Przestrzega∏a przed nià usilnie
nasza polonistka – wysoka, szczup∏a pani Zofia W∏oszczewska. Star-
sza by∏a od innych Êwieckich naszych nauczycielek. Ubiera∏a sińie-
modnie w ciemne, pod samà szyjźapinane suknie ze skromnymi,
Ênie˝nobia∏ymi ko∏nierzykami i z tej racji nazywa∏yÊmy jà zakonnicà,
którà w póêniejszych latach istotnie zosta∏a. Groênie po∏yskujàc gru-
bymi szk∏ami swych binokli, przepowiada∏a mi jak najgorszà – pisar-
skà oczywiÊcie – przysz∏oÊç, jeÊli bez refleksji i umiaru korzystaç b´dź wrodzonej ∏atwoÊci pisania: – Inne zu˝ywajà na przyzwoità prac´