Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
– W Kurowie nie potrzebowa³by siê pan tak mêczyæ.
– Serio pani to mówi?
– I ja to samo powtarzam – odezwa³ siê pan Adam, uk³adaj¹cy sobie pasjansa.
– MyÅ“la³am o tym d³ugo – szepnê³a, przysunê³a siê do niego bli¿ej i oparta o jego ramiê zaczê³a z zapa³em i têsknot¹ malowaæ spokojne, dobre ¿ycie na wsi.
349
Uœmiecha³ siê pob³a¿liwie... Niech fantazjuje, kiedy jej to sprawia przyjemnoœæ.
Wzi¹³ w rêkê koniec jej ogromnego warkocza i oddycha³ przedziwnym zapachem jej w³osów.
– By³oby tam zupe³nie dobrze, nie psuliby nam ludzie spokojnego i trwa³ego szczêœcia –
ci¹gnê³a Anka zapalaj¹c siê.
Karol porównywa³ jej s³owa z zupe³nie podobnymi s³owami tylu kobiet, które tak samo, poruszone mi³oœci¹, marzy³y o szczêœciu z nim; to samo mówi³a mu Lucy przed godzin¹, bo od niej wraca³.
Uœmiechn¹³ siê i dotyka³ koñcami palców ch³odnych r¹k narzeczonej i stwierdzi³, ¿e nie elektryzuj¹ tak silnie jak tamtej, ¿e nawet s¹ znacznie brzydsze.
Anka mówi³a dalej, snuj¹c barwn¹ niæ swoich marzeñ i têsknot z wielk¹ szczeroœci¹.
– Gdzie ja to samo s³ysza³em, kto mi to przedtem mówi³? Aha! – myÅ“la³ i przypomina³
sobie d³ugie wieczory spêdzane z Likiertow¹, przypomina³ sobie tyle innych kobiet jeszcze, tyle twarzy, ramion, uœcisków, poca³unków, przysi¹g mi³oœci.
By³ bardzo znu¿ony po dzisiejszej schadzce i tak jeszcze pe³nym tamtej, ¿e wstrz¹sa³ siê nerwowo i zapada³ w jak¹œ g³êbok¹ ciszê z wyczerpania nerwowego, s³ucha³ g³osu Anki, a zdawa³o mu siê, ¿e to mówi kto inny, ¿e to te wszystkie dawne jego mi³oœci, zmartwychwsta³e we wspomnieniu tylko, s¹ obok, mówi¹, snuj¹ siê, dotykaj¹ go, s³ysza³ prawie szele-sty ich sukien, zdawa³o mu siê, ¿e widzi blade profile, ¿e uœmiechy i s³owa pe³ne dziwnego czaru otaczaj¹ go dooko³a, ¿e je spostrzega...
Wzdrygn¹³ siê i ogarn¹³ Ankê ramieniem, i przycisn¹³ rozpalone jeszcze tamtej poca³unkami usta do jej skroni... Podnios³a twarz ku niemu, zdziwiona tym nieoczekiwanym poca-
³unkiem, a on zobaczy³ wtedy po raz pierwszy, przez bezwiedne prawie skojarzenie, ¿e ona nie jest piêkn¹, jest nies³ychanie mi³¹, wdziêczn¹, szlachetn¹, dobr¹, ale piêkn¹ nie jest...
Ankê ten wzrok badawczy i zimny dziwnie dotkn¹³ i zarumieni³, wyci¹gnê³a mu z kieszeni na piersiach jedwabn¹ chusteczkê i zaczê³a siê ni¹ ch³odziæ.
– Co to za perfumy? – zapyta³a, aby coÅ“ powiedzieæ, bo to spojrzenie zmrozi³o jej zapa³
dawny.
– Fio³ki, o ile pamiêtam.
– Te fio³ki s¹ heliotropem, pomieszanym z ró¿ami! – odezwa³a siê z uÅ“miechem i bezwiednie obejrza³a chusteczkê. By³a to wykwintna chusteczka jedwabna, obszyta koronkami, z monogramem na Å“rodku, zabra³ j¹ Lucy i zapomnia³ schowaæ g³êbiej.
– Prawda, to heliotrop! – zawo³a³, ¿ywo odbieraj¹c chusteczkê i chowaj¹c j¹ zbyt spiesznie – Mateusz pomimo zakazu perfumuje mnie ci¹gle zamiast pilnowaæ, aby w pralni nie zamieniali drobiazgów – mówi³ niedbale, ale czu³, ¿e Anka nie uwierzy³a w to niezrêczne t³umaczenie.
Posiedzia³ jeszcze chwilê, próbowa³ nawet szerokiej, serdecznej rozmowy, ale spotyka³ siê ci¹gle z niedowierzaj¹cym wzrokiem dziewczyny, wiêc wsta³ do wyjœcia.
Anka wyprowadzi³a go jak zwykle na werandê, gdzie ju¿ Mateusz czeka³ z latarni¹.
– Mateusz, nie perfumujcie panu chusteczek tak silnie – powiedzia³a cicho.
– Ja ta nie perfumuje, u nas ta nijakich perfumów nie ma – odpar³ zaspanym g³osem.
Anka drgnê³a nieco, patrz¹c na zak³opotan¹ twarz Karola.
– Mo¿e pan z nami jutro pojedzie do koÅ“cio³a?
– JeÅ“li bêdê móg³, to dam znaæ rano.
350
Z tym siê rozstali.
Anka wolno powróci³a do mieszkania, kaza³a pogasiæ œwiat³a, wyda³a polecenia na jutro, powiedzia³a ojcu dobranoc i znalaz³szy siê w swoim pokoju, stanê³a przy oknie i d³ugo patrzy³a w ciemne przepaœcie nieba, d³ugo rozczuwa³a wszystko.
– A wreszcie, to mnie ju¿ nic nie obchodzi – szepnê³a do siebie.
Ale to by³a nieprawda, obchodzi³o j¹ to wiêcej nawet, ni¿ pragnê³a, tylko nie chcia³a poddaæ siê tym bolesnym, upokarzaj¹cym jej dumê spostrze¿eniom, tym brutalnym faktom, jakie przed ni¹ stawa³y.
– Nie stanê mu pewnie na drodze do szczêœcia – powiedzia³a sobie rano po nie przespanej nocy, zaciê³a siê w sobie i w takiej dumie, która nie pozwala³a siê skar¿yæ i p³akaæ.
Zamknê³a wszystko w sobie.
Przy œniadaniu by³a jak zwykle spokojna. S³u¿¹ca da³a znaæ, ¿e gromada robotników przysz³a i koniecznie j¹ chce widzieæ.
Anka wysz³a na werandê nie wiedz¹c, o co im chodzi.
Pana Adama te¿ za ni¹ wtoczyli.
Na werandzie by³o kilku mê¿czyzn i kobiet, ubranych œwi¹tecznie, z bardzo uroczystymi twarzami.
Na jej wejœcie wysun¹³ siê zaraz Socha, który teraz by³ furmanem u Borowieckiego, poca-
³owa³ j¹ w rêkê, schyli³ siê do nóg wedle odwiecznego zwyczaju, cofn¹³ siê nieco, chrz¹kn¹³, obtar³ nos rêkawem surduta, obejrza³ siê na ¿onê stoj¹c¹ z boku i rzek³ mocno:
– A to myÅ“wa siê zmówili i przyszli podziêkowaæ naszej dziedziczce kochanej za tego ch³opaka, co go to po³ama³o, a u panienki siê likowa³, za te kobite, co to una wdow¹ osta³a, po tym Michale, co go te rusztowanie zabi³o, i za te dziecioki, co osta³y, niby po tym Michale, co go rusztowanie zabi³o, i za te dobroϾ, jak¹ im panienka robi – wypowiedzia³ jednym tchem i obejrza³ siê na ¿onê i na kolegów, którzy potakiwali g³owami i poruszali ustami, jakby mówi¹c z nim razem.
Odetchn¹³ i mówi³ dalej.