Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
– Och, żaden sąd by cię nie skazał – powiedział Bowie. – Tak jak mnie za to, co ja zrobiłem. Chyba mamy ze sobą sporo wspólnego.
– Mniej, niż myślisz.
– Ten sam Alvin Smith pozbawił swego mistrza pewnego cennego przedmiotu.
– Kłamstwo – odparł Alvin. – I on świetnie o tym wie.
– Och, na pewno. Ale tak mówią ludzie.
– Nie trzeba zaraz we wszystko wierzyć.
– Jasne, wiem. Nie zmęczyłeś się przypadkiem wiosłowaniem?
– Wolę nie ścigać tej tratwy, póki prowadzimy tę rozmowę.
– Chciałem ci tylko delikatnie zasugerować, że wiem, co nosisz w swoim worku. Jeśli plotki nie kłamią, masz jakiś potężny dar.
– A co, ludzie twierdzą, że potrafię latać?
– Że umiesz zmieniać żelazo w złoto.
– Byłoby fajnie – mruknął Alvin.
– Więc zaprzeczasz, tak?
– Umiem zmienić żelazo w wiele rzeczy. W podkowy, zawiasy...
– Ale raz zrobiłeś coś takiego, prawda?
– Nie – odparł Alvin. – Powiedziałem ci, że to kłamstwo.
– Nie wierzę ci.
– Zatem nazywasz mnie kłamcą.
– Nie poczułeś się chyba dotknięty? Uprzedzam, że wygrywam wszystkie pojedynki. Mam na to sposób.
Alvin nie odezwał się, a Bowie spojrzał przenikliwie na Arthura.
– Aha – powiedział. – Tak to wygląda.
– Co? – spytał Arthur.
– Nie boicie się mnie.
– Ja tak – odparł Arthur.
– Boisz się tego, co wiem, ale nie tego, że wyzwę twojego „pana” na pojedynek.
– Jestem przerażony – mruknął chłopak.
W ułamku sekundy Bowie puścił wiosło i sięgnął po nóż. Obróciwszy się płynnie, spróbował sięgnąć nim gardła Alvina.
Tyle że nie miał już noża. W dłoni trzymał samą rękojeść.
Gdy pojął, że jego cenny nóż zniknął, uśmiech powoli spełzł mu z twarzy.
– Co ty zrobiłeś? – spytał.
– Zabawne pytanie ze strony kogoś, kto właśnie chciał mnie zabić – odparł Alvin.
– Chciałem cię tylko wystraszyć. Nie musiałeś niszczyć mi noża.
– Nie mam talentu do rozpoznawania cudzych intencji. A teraz siadaj i wiosłuj.
Bowie złapał za wiosło.
– Ten nóż przynosił mi szczęście.
– Zatem możesz uznać, że szczęście właśnie cię opuściło – stwierdził Alvin.
Arthur pokręcił głową.
– Powinien pan bardziej uważać, na kogo wyciąga pan broń, panie Bowie.
– Potrzebujemy takich ludzi jak ty – powiedział Bowie. – Tyle tylko chciałem przekazać. Naprawdę nie musiałeś niszczyć mi noża.
– Gdy następnym razem będziesz kogoś werbował, nie próbuj grozić mu nożem.
– Ani tym, że zdradzisz jego sekrety – dodał Arthur.
Bowie po raz pierwszy sprawiał wrażenie bardziej zaniepokojonego niż rozdrażnionego.
– Nigdy nie mówiłem, że znam twoje sekrety. Domyślam się tylko tego i owego.
– No cóż, Arthurze, pan Bowie zauważył wreszcie, że znajduje się na środku rzeki, w łodzi płynącej wśród mgły w niebezpiecznej misji ratunkowej, z dwoma ludźmi, którym groził zdemaskowaniem.
– W takiej sytuacji dobrze jest uważać – skomentował Arthur.
– Nie dam się tak łatwo wyrzucić z łodzi – powiedział Bowie.
– Nie zamierzamy cię skrzywdzić – oświadczył Alvin. – Nie jesteśmy do siebie podobni, ty i ja. Zabiłem raz człowieka w gniewie, ale do dziś tego żałuję.
– Ja też – mruknął Bowie.
– Z niczego tak nie jesteś dumny, jak właśnie z tego. Zachowałeś nawet tę broń i twierdziłeś, że przynosi ci szczęście. Pod żadnym względem nie jesteśmy podobni.
– Nie wydaje mi się.
– Gdybym chciał cię zabić, nie musiałbym wcale wyrzucać cię z łodzi.
Bowie pokiwał głową. A potem nagle puścił wiosło. Przycisnął dłonie do ust i do szyi.
– Nie możesz oddychać, prawda? – powiedział Alvin. – Nikt cię nie dusi. Dalej, wciągaj i wydychaj powietrze. Tak jak robiłeś to przez całe życie.
Bowie nie tyle się dławił, ile raczej ciało nie chciało go słuchać.
Alvin nie czekał, aż mężczyzna zsinieje. Chciał tylko, aby poczuł się całkiem bezradny. Następnie przypomniał jego ciału, jak się oddycha, i Bowie chciwie wciągnął powietrze.
– Skoro ustaliliśmy już, że nic ci tu z mojej strony nie grozi, zajmij my się tymi nieborakami na tratwie – zaproponował Alvin.
Nagle mgła się rozproszyła i ledwie pięć stóp dalej pokazała się tratwa. Wystarczył jeden zamach wiosłami i już byli obok. Dopiero wtedy pasażerowie niesterownej jednostki zorientowali się, że ktoś do nich dopłynął.
Arthur Stuart już wspinał się na dziób z liną, aby uwiązać ją do tratwy.
– Bogu niech będą dzięki – powiedział niższy z dwóch mężczyzn.
– Przybyliście akurat na czas – powiedział wyższy, pomagając Arthurowi zamocować linę. – Zniosło nas na tym wraku, a przez mgłę nie mogliśmy nawet podziwiać widoków. Tak czy siak, marna podróż.
Alvin roześmiał się.
– Cieszę się, że nie upadliście na duchu.
– Och, modliliśmy się przez cały czas i śpiewaliśmy hymny – dodał tyczkowaty mężczyzna.
– Ile ty masz wzrostu? – spytał Arthur, gdy tamten stanął tuż nad nim.
– Sięgam od ziemi do głowy. Ale i tak nie dorosłem jeszcze do moich nowych szelek.
Gość miał styl. Trudno było go nie lubić.
Alvin z miejsca nabrał podejrzeń. Jeśli taki właśnie był talent nieznajomego, to nie należało mu ufać. Jednak mimo to nadal dawało się go lubić.
– Kim jesteś? Prawnikiem? – spytał Alvin.
Ustawili już łódź przed tratwą, aby ją holować w drodze powrotnej na statek.
Mężczyzna wyprostował się na pełną wysokość i ukłonił. Alvin w życiu nie widział równie niezgrabnego manewru. Gość składał się z samych łokci i kolan, nie było w nim niczego niekościstego, z twarzą włącznie. Bez wątpienia można było nazwać go brzydkim. I jeszcze te osłaniające oczy brwi jak u małpy. Niemniej... jego widok nie sprawiał przykrości. Gdy się uśmiechnął, był to ciepły i serdeczny uśmiech.
– Abraham Lincoln ze Springfield. Do usług, panowie – powiedział.
– A ja jestem Cuz Johnston ze Springfield – dodał ten drugi.
– Cuz jest od „kuzyna” – wyjaśnił Abraham. – Wszyscy go tak nazywają.
– Teraz już tak – mruknął Cuz.