Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
- Więc będziesz nam pomagał czy nie?
Trautman spojrzał na mapę. - Chyba nie ma znaczenia, cokolwiek powiem. Za parę lat takie poszukiwania w ogóle nie będą potrzebne. Już dziś mamy przyrządy, które można zainstalować pod kadłubem samolotu. Żeby go znaleźć, wystarczyłoby przelecieć nad miejscem, gdzie mógłby się znajdować, i aparat zareaguje na temperaturę jego ciała. Po prostu nie ma jeszcze dość takich urządzeń, żeby posługiwać się nimi na okrągło. Przeważnie używa się ich na froncie. Ale kiedy wojna się skończy i wszystko to wróci do kraju, no cóż! zbieg nie będzie już miał żadnej szansy. Tacy jak ja też nie będą potrzebni. Mamy tu z czymś do czynienia po raz ostatni. A szkoda. Jakkolwiek bym nienawidził wojny, boję się dnia, kiedy maszyny zastąpią człowieka. Teraz przynajmniej człowiek jeszcze może radzić sobie dzięki własnym umiejętnościom.
- Wciąż nie odpowiedziałeś.
- Owszem. Pomogę. Trzeba go powstrzymać i wolałbym, ażeby ten, kto to zrobi, rozumiał go jak ja i towarzyszył mu w tej udręce.
Rambo ujął sowę za giętki i miękki grzbiet, uchwycił garść pierza na brzuchu i pociągnął. Wyszło ze stłumionym odgłosem darcia. Było przyjemne w dotyku. Oskubał ptaka do gołej skóry i oddarwszy mu głowę, skrzydła i szpony wbił nóż u spodu klatki piersiowej i przeciągnął ostrze w dół aż do łap. Rozchylił otwór, sięgnął w ciepłe, wilgotne wnętrzności i gładko je wyciągnął, usuwając od jednego razu prawie cały ich kłąb. Resztę wyskrobał nożem. Poszedłby oprawioną tuszę opłukać w kapiącej ze stropu wodzie, ale nie miał pewności, czy nie jest ona trująca, poza tym byłby to dodatkowy kłopot, a on chciał tylko skończyć z tym, zjeść i wynieść się stąd. Już i tak za wiele zużył energii. Podniósł długą gałąź, jeszcze nie nadpaloną, zaostrzył ją i wbił sowę jak na rożen, aby mógł ją trzymać nad ogniem. Pozostałe na skórze resztki piór i włosków spłonęły w iskierkach. Żeby tak sól i pieprz! pomyślał. Ponieważ to stara sowa, będzie twarda i łykowata. Woń palącej się krwi była cierpka i taki sam pewnie się okaże smak mięsa. Gdyby miał przynajmniej sól i pieprz!
Do tego doszedł, kurwa mać, pomyślał. Od śpiwora w lesie i żywienia się hamburgerami, popijanymi Colą, w zakurzonej trawie przydrożnej, do posłania z jodłowych gałęzi w porzuconej kopalni i ścierwa sowy, nawet bez soli i pieprzu. Tak bardzo się to znów nie różni od biwakowania w lesie, ale tam życie na minimalnym poziomie stanowiło rodzaj luksusu, bo tak chciał. A teraz może będzie musiał tak żyć przez dłuższy czas i faktycznie wygląda to na pieprzone minimum! Kto wie, może wkrótce nawet tego nie będzie miał i wspomni tę noc, kiedy przespał się parę godzin w kopalni i zjadł starą sowę, jako coś rozkosznego. Nie myślał już o Meksyku. Tylko o następnym posiłku i na jakim drzewie się prześpi.
Dzień po dniu. Noc po nocy.
W piersi mu pulsowało. Zadarł obie koszule i przyjrzał się swym żebrom, zdumiewając się, jakie spuchnięte i zaognione. Jak nowotwór! albo jakby w nim coś rosło, pomyślał. Jeszcze kilka godzin snu tego nie wyleczy. Przynajmniej w głowie mu się już nie kręci. Czas ruszać. Dorzucił do ognia, żeby sowa prędzej się upiekła. Bliskość płomieni paliła go w czoło i grzbiet nosa. A może gorączka? pomyślał. Wyciągnął się na wznak na jodłowych gałęziach, spoconą twarzą ku ognisku. W ustach śluz mu lepił się i zasychał, napiłby się z manierki, ale już za dużo z niej upił i trzeba trochę zachować na potem. Ilekroć jednak zdarzyło mu się rozchylić wargi, ciągnęło się między nimi coś lepkiego. Wreszcie upił troszeczkę i poruszał w ustach odrobiną ciepłej wody o metalicznym posmaku, spłukując ten śluz i zastanawiając się, czy stać go na to, aby wypluć, aż rozważył to sobie i z trudem połknął.
Głos rozległ się i zaskoczył go. Dobiegł niewyraźnie wzdłuż korytarza, jakby ktoś na zewnątrz mówił do niego przez megafon. Skąd wiedzieliby, że on tu jest? Z pośpiechem upewnił się, czy ma pistolet, nóż i manierkę u pasa, chwycił strzelbę i patyk z nadzianą sową, rzucił się do wyjścia. Powiew ciągnął korytarzem świeży i chłodny. Tuż przed wyjściem zwolnił i sprawdził, czy tamci nie czekają go w ciemnościach na zewnątrz. Lecz nie zauważył nikogo: i znów usłyszał ten głos. Na pewno z megafonu. Z helikoptera. Silnik warczał po ciemku ponad szczytem wzgórza i rozlegał się wciąż męski głos: Grupy dwunasta do trzydziestej pierwszej. Koncentrować się ku wschodniej pochyłości. Grupy trzydziesta druga do czterdziestej włącznie. Rozwinąć się na północ. - A daleko w dole czekała wciąż nieruchoma, linia światełek.
Teasle rzeczywiście się na niego zawziął. Zebrał tam chyba coś w rodzaju niedużej armii.