Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Pocz¹tkowo dhuryam próbowa³ powstrzymywaæ Jacena przed
udzielaniem pomocy niewolnikom jego braci-rywali; prawie przez ca³y
dzieñ toczyli ze sob¹ walkê na nieznoœny ból przeciwko niez³omnej
woli. Przez ca³y czas dŸwiêcza³ Jacenowi w uszach g³os Vergere.
Które to kwiaty? Które to chwasty? – pyta³a. – Wybór nale¿y do
ciebie.
Wiêc wybra³.
I ¿aden ból spowodowany rozkazem dhuryama nie zdo³a go od
tego wyboru odwieϾ.
Nie ma tu chwastów.
Ka¿dy niewolnik jest kwiatem. Ka¿de ¿ycie jest drogocenne. Zu-
¿yje ka¿dy erg swojej energii ¿yciowej, aby uratowaæ wszystkich.
Nie ma tu chwastów.
Wybudowa³ stacjê pierwszej pomocy na brzegu jeziora otaczaj¹-
cego wyspê-ul dhuryamów. Domeny wyznaczono od œrodka jeziora,
dlatego te¿ w³aœnie w tym miejscu niewolnicy ró¿nych domen mogli
docieraæ do niego najszybciej, pokonuj¹c najmniejsz¹ odleg³oœæ po
obcym terytorium. Jego w³asny dhuryam okaza³ mu pomoc do tego
stopnia, ¿e wydzieli³ kilku niewolników ze swojej brygady do zbiera-
nia leczniczych mchów i zió³, dostarczania zapasów szczêko¿uków
i m³odych szatoskór, które mog³yby s³u¿yæ jako banda¿e.
Devaronianin by³ jednym z tych tymczasowych asystentów. Jacen
wys³a³ go na pobliski pagórek po pêk rosn¹cych tam k³osów traw, któ-
rych ziarna stanowi³y doskona³y koagulant, a przy tym dzia³a³y jak
s³aby antybiotyk. Devaronianin skin¹³ szcz¹tkowymi ró¿kami, uœmiech-
n¹³ siê garniturem ostrych jak szpilki zêbów i ochoczo ruszy³ przed
siebie, nie czekaj¹c na zachêtê ze strony dhuryama.
Zanim zd¹¿y³ wróciæ, kolejka rannych uros³a w t³um. Dochodzi³o
do przepychanek, kiedy jedne dhuryamy podpuszcza³y swoich niewol-
ników przeciwko pozosta³ym. Zanim Jacen zdo³a³ interweniowaæ, nie-
które z tych przepychanek przeistoczy³y siê w regularne bitwy. Deva-
ronianin znalaz³ siê w jednym z ognisk zapalnych, a syczeniem
i demonstracj¹ ostrych k³ów osi¹gn¹³ jedynie tyle, ¿e zosta³ wypchniêty
na skraj t³umu. Nie móg³ walczyæ, nie porzucaj¹c kêpy trawy, po któr¹
pos³a³ go Jacen, a dwa niewielkie ró¿ki wyrastaj¹ce mu z czo³a nie
sprawia³y szczególnie groŸnego wra¿enia. Usi³owa³ okr¹¿yæ t³um, prze-
70
œlizguj¹c siê wzd³u¿ brzegu jeziora z wysp¹-ulem, gdzie kr¹g wojowników strzeg³ dostêpu do czêœci terenu.
I to go zgubi³o.
Jacen nie wiedzia³, czy Devaronianin siê potkn¹³, czy poœlizn¹³ na
mazistych wodorostach, które le¿a³y na brzegu jeziora, a mo¿e ktoœ
z t³umu go potr¹ci³ lub nawet umyœlnie popchn¹³. Wiedzia³ tylko, ¿e
jego pomocnik znalaz³ siê zbyt blisko pierœcienia stra¿ników.
Us³ysza³ ostre, rozkazuj¹ce warkniêcie wojownika na skraju je-
ziora i podniós³ wzrok akurat w momencie, kiedy œmigniêcie ostrza
amphistaffu wywo³a³o strumieñ czarnej krwi. Rzuci³ siê w tamt¹ stro-
nê, przepychaj¹c i roztr¹caj¹c t³um, aby wreszcie dotrzeæ do Devaro-
nianina, który le¿a³ na plecach wœród rozrzuconego snopa niesionych
k³osów, jedn¹ rêk¹ œciskaj¹c kikut drugiej.
Jacen zrobi³, co móg³, a móg³ niewiele. Zanim zdo³a³ podwi¹zaæ
ranê, Devaronianin pogr¹¿y³ siê w g³êbokim szoku, po którym w ci¹gu
minuty lub dwóch przysz³a œmieræ.
Jacen mia³ czas przyjrzeæ siê jego twarzy: blada, bezbarwna skó-
ra, ostre jak ig³y zêby pod grubymi skórzastymi wargami, ma³e ró¿ki
na czole, skrêcaj¹ce siê w pêtelki, które Jacen móg³ policzyæ czubka-
mi palców. Mia³ okazjê zajrzeæ w ¿ywe, czerwone oczy Devaroniani-
na, wyczytaæ z nich zdumienie i smutek w obliczu bezsensownej, pu-
stej, arbitralnej œmierci, w której siê pogr¹¿a³.
W³aœnie wtedy Jacen pomyœla³: „Dobrze, z tego wynika, ¿e chyba
siê mylꅔ
Okaza³o siê, ¿e jednak s¹ tu chwasty.
Podniós³ wzrok i napotka³ spojrzenie chwastu.
Wojownik, który zabi³ Devaronianina, beznamiêtnie zmierzy³ siê
z nim wzrokiem, trzymaj¹c w gotowoœci amphistaff zbroczony czarn¹
krwi¹.
Które to kwiaty? Które to chwasty? Odró¿nienie kwiatów od chwa-
stów to nie tylko twoje prawo, to twój obowi¹zek.
S³owa Vergere dŸwiêcza³y prawd¹. Ale Jacen w¹tpi³, aby prawda,
któr¹ w nich dostrzeg³, by³a t¹ sam¹ prawd¹, któr¹ ona chcia³a mu
przekazaæ. Odkry³, ¿e w³aœciwie go nie obchodzi, co Vergere mia³a na
myœli. Wybra³ ju¿.
Z kamienn¹ twarz¹ wsta³, odwróci³ siê ty³em do wojownika i wszed³
w t³um.
Zdecydowa³ ju¿, kto jest chwastem.
Ogrodnictwa ci siê zachcia³o? – pomyœla³ z lodowat¹ jasnoœci¹. –
Czekaj no. Ju¿ ja ci poka¿ê ogrodnictwo!
Poczekaj tylko.
71
R O Z D Z I A £
"
WOLA BOGÓW
Zniszczony, nagi œwiat otacza³ bia³ob³êkitn¹ iskrê atomowego
ognia. Œwiat ten widzia³ wzloty i upadki narodu za narodem, od pro-
stych prowincji po konfederacje planetarne i miêdzygwiezdne impe-
ria, a póŸniej republiki galaktyczne. By³ scen¹ miliona bitew, od
zwyk³ych potyczek po zniszczenie ca³ych cywilizacji. Sam by³ syste-
matycznie niszczony przez wojny i odbudowy, a¿ oryginalne œrodowi-
sko pozosta³o nietkniête jedynie pod sterylnymi polarnymi czapami
lodowymi; sta³ siê najbardziej sztucznym ze œwiatów kultury galak-
tycznej, rozkochanej w sztucznoœci. Ca³a planeta sta³a siê maszyn¹.
A to w³aœnie mia³o siê zmieniæ.
Jej nowi panowie zaczêli od kradzie¿y ksiê¿yców.
Trzy mniejsze ksiê¿yce, wytr¹cone z orbity przez napêdy dovin
basali, zosta³y odprowadzone na odpowiedni¹ odleg³oœæ, podczas kie-