Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
— Wierząc w Jezusa Chrystusa, przynosimy oto ciało tego dziecka, by w swej
ludzkiej niedoskonałości zostało złożone do grobu. Módlmy się do Boga, dawcy
wszelkiego życia, by zechciał wskrzesić je do życia w Swojej chwale.
Przerzucił strony mszału. Kobieta w trzecim rzędzie zaczęła głośno szlochać.
Gdzieś w lesie zaświergotał jakiś ptak.
— Módlmy się za duszę naszego brata. Daniela Glicka, do Pana naszego Je-
zusa Chrystusa, który nam powiedział: „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem.
Ten, kto we mnie wierzy, będzie żył wiecznie”. Boże, który przywróciłeś do życia Łazarza, Twego przyjaciela, pociesz nas w naszym bólu. Ciebie prosimy. . .
— Wysłuchaj nas. Panie — odpowiedzieli wierni.
— Ty zmartwychwstając pokonałeś śmierć. Daj naszemu bratu Danielowi
wieczne życie. Ciebie prosimy. . .
— Wysłuchaj nas. Panie. — W oczach Tony’ego Glicka pojawiła się iskra
zrozumienia.
128
— Nasz brat Daniel przyjął chrzest w Twoje imię. Przyjmij go do grona Swych świętych. Ciebie prosimy. . .
— Wysłuchaj nas, Panie.
— Karmił się Twoim ciałem i krwią. Udziel mu miejsca przy stole w Niebie-
skim Królestwie. Ciebie prosimy. . .
— Wysłuchaj nas, Panie. Marjorie Glick zaczęła głośno jęczeć, kołysząc się
w przód i w tył.
— Pociesz nas, pogrążonych w rozpaczy po śmierci naszego brata. Pozwól,
aby nasza wiara napełniła nas nieprzemijającą nadzieją. Ciebie prosimy. . .
— Wysłuchaj nas, Panie.
Callahan zamknął mszał.
— Módlmy się tak, jak nas nauczył Pan — powiedział cicho. — Ojcze nasz,
któryś jest w niebie. . .
— Nie! — ryknął Tony Glick i rzucił się w stronę grobu. — Nie zakopiecie
do ziemi mojego chłopca!
Wyciągnęły się ręce, żeby go powstrzymać, ale było już za późno. Przez chwi-
lę zachwiał się na krawędzi dołu, a potem poślizgnął się na sztucznej trawie
i wpadł do grobu, lądując z potwornym łoskotem na trumnie.
— Danny, natychmiast wychodź! — zawołał.
— Och, mój Boże! — szepnęła Mabel Werts, przyciskając do ust czarną chus-
teczkę, przeznaczoną specjalnie na tego typu okazje. Obserwowała wszystko sze-
roko otwartymi oczami, chłonąc i gromadząc informacje jak wiewiórka zbierająca zapasy na zimę.
— Danny, do cholery, przestań się wreszcie wygłupiać!
Callahan skinął głową i dwaj mężczyźni wskoczyli do otwartego grobu, ale
w ich ślady musiało pójść jeszcze trzech, w tym Parkins Gillespie i Nolly Gardener, zanim wrzeszczący i wściekle kopiący Glick został wyciągnięty.
— Danny, natychmiast się uspokój! Przestraszyłeś mamę! Czekaj, zaraz ci za
to zerżnę tyłek! Puśćcie mnie! Puśćcie mnie, skurwysyny! Ja muszę do mojego
chłopca!
— Ojcze nasz, któryś jest w niebie. . . — zaczął ponownie ojciec Callahan.
Inne glosy dołączyły się do niego, niosąc modlitwę w kierunku obojętnej kopuły nieba.
— . . . święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja. . .
— Danny, wracaj, słyszysz? Natychmiast wracaj!
— . . . jako w Niebie, tak i na ziemi. Chleba naszego powszedniego daj nam
dzisiaj i odpuść nam. . .
— Daaaannyyyyy!
— . . . nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. . .
— On nie umarł! Mówię wam, wy cholerni skurwiele, że on nie umarł!
— . . . i nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego. Amen.
129
— On nie umarł — szlochał Tony Glick. — To niemożliwe. Do cholery, on przecież ma dopiero dwanaście lat. — Szloch zamienił się w płacz i Tony o mało nie upadł, choć podtrzymywało go kilku mężczyzn. Osunął się na kolana przed
Callahanem i chwycił go za spodnie rękami ubrudzonymi ziemią. — Oddajcie mi
mojego chłopca. Błagam, nie dręczcie mnie już dłużej!
Ksiądz delikatnie położył mu na głowie swoje dłonie.
— Módlmy się — powiedział. Czuł, jak ciało Glicka drży spazmatycznie,
wstrząsane potwornym łkaniem.