Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Potem spojrzał w lustro nad umywalką i po raz pierwszy w życiu poczuł obłędne przerażenie.
2
Kiedy Alicja przeszła na drugą stronę lustra, kwiaty przemówiły do niej, a ona poczuła zaledwie lekkie zdziwienie; jednak pewien psycholog był zdania, że „gdyby kwiat przemówił do człowieka, ten byłby naprawdę przerażony”.
Tak się stało z Gilesem Denisonem. Ujrzawszy NIEMOŻLIWE w lustrze nad umywalką, odwrócił się i zwymiotował do muszli klozetowej, lecz gwałtowne skurcze żołądka nie wyrzuciły niczego prócz rzadkiego śluzu. Dysząc z wysiłku, jeszcze raz spojrzał w lustro - i stracił przytomność.
Kiedy ją odzyskał, leżał rozciągnięty na łóżku, wbijając zgięte jak szpony palce w poduszkę. W mózgu, z mechanicznym uporem, dudniła mu jedna myśl: Jestem Giles Denison! Jestem Giles Denison! JESTEM Giles Denison! Jestem GILES DENISON!
W końcu przestał dyszeć i spróbował pomyśleć o czymś innym. Przywarłszy policzkiem do poduszki, zaczął głośno mówić, krzepiąc się znajomym dźwiękiem swojego głosu. Niewyraźnie, ale coraz bardziej stanowczo, mówił sobie:
- Jestem Giles Denison. Mam trzydzieści sześć lat. Wczoraj wieczorem położyłem się do łóżka we własnym domu. Byłem trochę podcięty, to prawda, ale nie tak pijany, żeby urwał mi się film. Pamiętam, że poszedłem spać... to było zaraz po północy.
Zmarszczył brwi, a potem dodał:
- Ostatnio trochę zaglądałem do butelki, ale nie jestem alkoholikiem, zatem to nie delirium tremens. A więc co?
Lewą ręką dotknął policzka.
- Cóż to takiego, do diabła?
Powoli usiadł na brzegu łóżka, zbierając odwagę, aby wrócić do łazienki, co, jak wiedział, musi zrobić. Po chwili wstał i stwierdził, że cały dygocze, odczekał więc, aż atak dreszczy minął, po czym z ociąganiem poszedł do toalety, by znów stanąć oko w oko z obcym w lustrze.
Twarz, którą zobaczył, wyglądała starzej - ocenił, iż jej właściciel był już po czterdziestce. Giles Denison miał wąsy i schludnie przystrzyżoną brodę - ten nieznajomy nie nosił zarostu. Giles Denison szczycił się bujną czupryną, człowiek w lustrze świecił zakolami łysiny nad skroniami. Denison, co potwierdzała odpowiednia adnotacja w paszporcie, nie miał żadnych znaków szczególnych - lewą stronę twarzy obcego przecinała stara blizna, ciągnąca się od skroni, przez policzek, do kącika ust; lewa powieka lekko opadała, być może z powodu blizny, a na brodzie z prawej strony ciemniało brunatne znamię.
Może Denison nie byłby aż tak przerażony, gdyby różnica polegała tylko na tym, ale twarz w lustrze była w ogóle inna. Denison, taki dumny ze swoich lekko arystokratycznych, orlich rysów, skonstatował, że „orla” to ostatnie słowo, jakim można by określić twarz nieznajomego - pucołowatą, z okrągłym, niekształtnym nosem i dopiero zarysowującym się, ale wyraźnie dostrzegalnym podbródkiem.
Denison otworzył usta, aby obejrzeć zęby obcego, i spostrzegł błysk złotej koronki na jednym z trzonowych. Zamknął usta i zacisnął powieki, ponieważ znów zaczął się trząść. Kiedy otworzył oczy, starał się już nie patrzeć w lustro. Jego wzrok zatrzymał się na dłoniach, ściskających krawędź umywalki. One też wyglądały inaczej: skóra znacznie starsza, a paznokcie krótko obcięte, jakby tamten je obgryzał. Na prawym kciuku dostrzegł kolejną bliznę, a na wskazującym i środkowym palcu ciemne plamy nikotyny.
Denison nie palił.
Jak w transie odwrócił się od lustra i poszedł z powrotem do sypialni. Usiadł na skraju łóżka i wbił wzrok w pustą ścianę, gotów krzyczeć rozpaczliwie: „Jestem Giles Denison!” - by samemu utwierdzić się we własnej tożsamości. Znowu chwyciły go dreszcze, ale siłą woli wydźwignął się z otchłani szaleństwa i zmusił do w miarę logicznego myślenia.
Wreszcie wstał i podszedł do okna, ponieważ odgłosy ulicy dziwnie przyciągały jego uwagę. Słyszał jakiś niezwykły dźwięk, dźwięk niosący wspomnienia dzieciństwa. Odchylił zasłonę i wyjrzał na ulicę, chcąc zlokalizować jego źródło.
W dole, ze szczękiem i zgrzytem charakterystycznym dla minionej ery transportu, przejeżdżał tramwaj. Dalej, w oślepiającym blasku jasno świecącego słońca, znajdował się ogród, podium dla orkiestry i rzędy kolorowych parasoli nad stołami, przy których siedzieli ludzie, jedząc i pijąc. Za ogrodami przebiegała inna ruchliwa ulica.
Przejechał następny tramwaj i Denison spróbował odczytać napis na tabliczce informacyjnej, ale słowa wydawały się wzięte z jakiegoś obcego języka. W tym tramwaju było jeszcze coś dziwnego, zmrużył więc oczy, chcąc lepiej widzieć dwa jednopiętrowe wagony połączone ze sobą. Popatrzył na szyldy po drugiej stronie ulicy i stwierdził, że również i tam napisy nic mu nie mówią.
Głowa bolała go jak jeszcze nigdy w życiu, więc puścił zasłonę, uciekając przed nieznośnym blaskiem, i obrócił się twarzą do mrocznego pokoju. Podszedł do komody i spojrzał na porozrzucane przedmioty - papierośnicę, prawdopodobnie złotą, elegancką zapalniczkę, portfel, notatnik oraz garść drobnych.