Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
..
64
— Czy istnieją Ziemcy? — było to najgłupsze pytanie z możliwych, ale też Ziem-
cy byli najbardziej strasznymi potworami, jakie pamiętał z bajek słyszanych w dzieciń-
stwie.
— Tak — odpowiedział Bóg.
Meredith czuł, że nagle zrobiło mu się zimno. Coś podchodziło mu do gardła. Miał
wrażenie, że zaraz zwymiotuje.
— Aaaa... Dlaczego nikt... nikt ich dotąd nie spotkał?
— Dotąd — powtórzył Bóg jak echo. — Przyjdzie czas, że ludzie spotkają Ziem-
ców.
Czarownik czuł jednocześnie niesamowitość i śmieszność sytuacji. Siedział gdzieś
w zagubionej dla świata wsi, przed nim klęczał Bóg we własnej osobie i prosił o po-
moc, skazując go tym samym na pewną śmierć i mówił, że wszystkie bajki, w które nie
wierzył, wszystkie koszmary jego dzieciństwa są prawdą! Meredith przypomniał sobie
nagle swojego mistrza. W szkole czarnoksięstwa, do której został oddany, był czarow-
nik mistrz. Mistrz nie wychowywał chłopców, nie uczył ich niczego. Służył radą, poma-
gał, pamiętali go jako dobrodusznego staruszka, który w zimie pozwalał się ogrzać przy
swoim ogromnym piecu, dawał ciasto i łakocie, goił rany tym, którzy zbyt nieostroż-
nie przechodzili przez wielki płot. Dlaczego zwano go mistrzem? Bo był najstarszy? Nie.
Staruszek był równie odległy od świata magii, jak chłop od spraw księcia. Jego cela była
jedynym normalnym miejscem w całej szkole, jedynym, które przypominało dom. Sta-
ruszek upodobał sobie Mereditha. Może dlatego, że obaj byli małomówni? Może dlate-
go, że obaj byli kiedyś chłopami? A może podobało mu się po prostu to, że tylko Mere-
dith, jedyny z całej szkoły, nie podniecał się czarami i władzą, jaką dawały człowieko-
wi? Ich wspólne wieczory upływały na czytaniu świeckich ksiąg, przygotowywaniu zio-
łowych naparów (staremu bardzo dokuczał reumatyzm) i udawaniu, że są gdzie indziej,
w domu, na wsi, gdzieś, gdzie wszystkie sprawy pozbawione są magii, wiedzy tajemnej,
są proste, zwykłe, ogarnialne dla starego człowieka. W końcu jednak stary umarł. Me-
redith, jako prawie powiernik mistrza, miał uporządkować jego papiery i całymi dnia-
mi, coraz bardziej znudzony, grzebał w bezwartościowych zapiskach mówiących o tym,
czy latoś zboże obrodziło, ilu chłopców przyjęto do szkoły, ilu zachorowało, a ilu od-
dalono z braku postępów. Był gotów spalić wszystkie te notatki dotyczące ilości świń
w szkolnej zagrodzie, wysokości wpływów do szkolnej kasy, postępów uczniów, którzy
od dawna opuścili szkolne mury i sami byli już mistrzami (a sądząc po datach na mar-
ginesach — byli już pewnie mistrzami zapomnianymi), kiedy... Kiedy nastąpiło coś, co
do dzisiaj powodowało u niego, na samo wspomnienie, dreszcze niepokoju. Natrafił na
zapis dokonany drżącą ręką na marginesie jakichś rozliczeń: „Tak naprawdę to boję się
nie tej strasznej osoby, która od dwudziestu lat stoi za moim krzesłem, lecz jej głosu. Nie
jej słów przecież, a tonu, nieludzkiego, potwornie nieartykułowanego. Bogowie, gdyby
chociaż mówiła ludzkim głosem, gdybym rozumiał cokolwiek...”.
65
Meredith potrząsnął głową. Bóg przed nim kogoś mu przypominał, ale teraz w zde-
nerwowaniu, nie mógł sobie przypomnieć kogo. Kogoś... Kogoś lub coś.
— Panie — zdecydował się nagle — a... dlaczego tyle zła jest na świecie? Tyle niena-
wiści, tyle niesprawiedliwości.
— Nie ma zła na świecie — powiedział Bóg, a Meredith czuł, jak brwi wędrują
mu do góry. — Nie ma nienawiści, nie ma niesprawiedliwości. Wszyscy ludzie zostali
stworzeni na nasz obraz i podobieństwo. Zapłodniliśmy nieskończoną liczbę światów,
a w każdym z nich panuje pokój, dobro i harmonia — Bóg zamilkł na dłuższą chwilę,
ani na chwilę jednak nie burząc swojego niesamowitego bezruchu. — Był jednak bóg
zdrajca, bóg Seph. Nie wierzył w dzieło boże, nie wierzył w spełnienie życia. To on stwo-
rzył Ziemców, coś, co nie ma prawa żyć, co nie ma prawa istnieć. Seph został uwięziony,
ale jego dzieci, jego menażeria... mnoży się gdzieś, gotując do skoku, gotując do pożar-
cia wszystkich światów, które stworzono na nasz obraz i podobieństwo.
Meredith nagle zdał sobie sprawę, co przypomina mu Bóg. On... on był podobny
do... kota. Do zwierzęcia potrafiącego trwać w absolutnym bezruchu i pozornej obojęt-
ności przez bardzo długi czas, by uderzyć nagle, w najmniej spodziewanym momencie.
Znowu przestraszył się swojego porównania.
— Wy jesteście inni niż wszyscy. Zostaliście stworzeni po to, by powstrzymać Ziem-
ców — Bóg znowu zamilkł na dłuższy czas. — Wy jesteście ludem wybranym. Wy przej-
dziecie przez płomień, krew i łzy. U was dzieje się inaczej niż gdzie indziej. Wszystko in-
aczej. Ale to wy... tylko wy... możecie zmierzyć się z Ziemcami z podniesionym czołem
— znowu nieprzyjemnie przedłużająca się cisza. — Stworzyliśmy was, stworzyliśmy
Zakon i stworzyliśmy waszych cichych braci. Po to, żebyście stanęli w naszej obronie.
Meredithowi szumiało w głowie. Jakie potwory mogły być tak silne, żeby zagrozić