Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Mijamy jedno błoto za drugim, jedno urwisko za drugim, a tu słońce już zachodzi, musimy
decydować sil Wśród trzcin mignęły burnusy Arabów. Siedzą ogniskiem.
— Pimpa, jak myślisz? Zaryzykujemy?
— Nie mamy wyboru. Musimy — pada odpowiedź pełna rezygnacji.
Na szczęście nasi Arabowie okazują się rybakami Jest to najlepsza kategoria ludzi, zawsze
życzliwych zawsze bezinteresownych, tym razem pomogli wciągnąć kajak na brzeg, a widząc
nasze umorusane błotem nogi, podali nawet miskę wody do ich spłukani! Po chwili, przebrani
w ciepłe drelichy, przysiadamy się do dzikiej kompanii, próbując rozmowy na migi. Trzeba
jakoś zaskarbić łaski i zapewnić bezpieczeństwo. Cel wkrótce osiągnięty. Komitywa
przyjacielska. W garnku warzy siÄ™ lubiÄ…, zielona fasola. Raduje nas swym widokiem. Tak
dawno nie jedliśmy świeżych jarzyn. Miska, w której przed chwilą płukaliśmy nogi, zostaje
użyta jako półmisek. Ciekaw jestem niezmiernie, czy służy ona także i do innych,
przewidzianych Koranem ablucji.
Żadna zielona fasola nie smakowała mi lepiej od tej beduińskiej. Nie przeszkadza, że im bliżej
byliśmy końca kolacji, tym większy ogarniał niepokój o spokój nocy. Zbyt ponury, zbyt jakiś
obcy wygląd mieli ci nasi nowi przyjaciele. A przy tym brak słów, brak możliwości
przekonania ich o naszym pacyfistycznym nastawieniu. Dlatego nie spałem spokojnie. Wciąż
wydawało mi się, że słyszę podkradające się kroki.
Szakale poczuwszy smakowitÄ… RakkÄ™ podchodzÄ… bezczelnie pod sam kajak. Ich tragiczne
wycie prawie nad samym uchem nie sprzyja spokojowi naszych nerwów. Bohaterska psina od
czasu do czasu wstaje na inspekcję i groźnie warczy, trochę na rufie, a trochę na dziobie —
żeby było sprawiedliwie.
Wstaliśmy zdrowi i cali. Nasi rybacy siedzieli przy ognisku w tejże co wczoraj pozie, jak
gdyby nie istniał dla nich ani czas, ani przestrzeń, ani... odpoczynek. Na ognisku gotuje się
czaj.
— Salam alejkum! Marchaba... marchaba!... Przed każdym nowym miastem powstaje zawsze
niepokój, jak urządzić tam sobie pobyt. Trudniej bowiem dać radę w ośrodkach większych
aniżeli w małej wioszczynie. W tej ostatniej każdy gospodarz, każdy policjant czuje się w
obowiązku roztoczyć opiekę nad dziwnymi gośćmi. W wielkim mieście jesteś zagubiony w
tłumie, nikt się tobą nie interesuje. Dlatego pierwszą zasadą szanującego się włóczęgi, który nie
grzeszy większą gotówką, musi być ucieczka od dużych miast. Ostatecznie, gdy zawiedzie
gościnność we wsi, możesz się przespać we własnej łodzi nad brzegiem. W dużym zaś mieście
brzegi są niedostępne, obetonowane i zaśmiecone.
Tak więc im bliżej byliśmy Deir-ez-Zoru, tym większy ogarniał niepokój: co będzie? Wreszcie
zamajaczyły kontury domów. Zeszły zwartą ścianą aż nad samą rzekę, a ta zwęziła się
raptownie.
Powstrzymując wiosłami pęd łodzi, wypatrujemy odpowiedniego miejsca na lądowanie. Domy
zamknęły nas w wąski korytarz. Nie widać ani łodzi, ani przystani. Czyżby na Eufracie nie
istniała nawigacja?
Trzeba się decydować. Za chwilą prąd zniesie nas poza obręb miasta. Może koło tego domu z
czerwonym daszkiem? A może pod tą werandą? W końcu lądujemy na błotnistej i najmniej
odpowiedniej po temu mieliźnie. Drapię się po stromym brzegu na wąską uliczkę, Stoję
bezradnie i myślę: Do kogo podejść? Kogo zapytać? Gdzie umieścić kajak? Jak przed chwilą
wybierałem domy, tak teraz wybieram przechodniów. W perspektywie ulicy ukazuje się
mundur. Trzeba działać. Podchodzę i jąkam się, inaczej nie można nazwać mojej łamanej
francuszczyzny. Na szczęście syryjski policjant francuskiego nie znał w ogóle. Widząc
nieporozumienie, chwytam go bezceremonialnie za rękaw, prowadzę nad brzeg. Pokazuję mu
Pacyfistą z Pimpą. Dalsze tłumaczenia zbędne.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności żołnierz okazuje się właścicielem sąsiedniej kamieniczki,