Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
A tatusia właśnie nie było; trudno żeby był,
skoro miałam
walczyć ze smokiem. Udało mi się bez hałasu odpiąć łańcuch i otworzyć drzwi, a
potem
zamknąć je za sobą. Na klatce nie musiałam już uważać, wszyscy spali spokojnie
za
podwójnymi, obitymi blachą lub skórą drzwiami, tylko Koniak nie miał takich
drzwi, ale on
grał. Zatrzasnęłam kratę oddzielającą kawałek korytarza, gdzie było mieszkanie
nasze i
jeszcze jednych sąsiadów, usłyszałam radosne szczekanie i Watson skoczył na mnie
z
rozpędu, o mało mnie nie podciął. To spryciarz, zupełnie o nim zapomniałam,
wymknął się za
mną, a teraz marzy mu się spacer. Winda nadjechała ze zgrzytem, bezbłędnie
nacisnęłam
guzik parteru.
Na dole, przy drzwiach wyjściowych, ktoś stał. Wiedziałam, że to Koniak.
- Cześć, Sylwia - powiedział Koniak.
- Dobry wieczór panu - odpowiedziałam grzecznie.
Był pijany i przestraszyłam się, że zechce mi przeszkodzić.
- Czy mogłabyś wpaść do mnie na kieliszek koniaku? - zapytał.
- Nie - odpowiedziałam. - W żadnym wypadku.
- A gdzie ty idziesz o tej porze? Jest straszny mróz - zainteresował się nagle.
- Idę, żeby stoczyć walkę. Muszę zwyciężyć smoka.
- Aha. Rozumiem. Czy mógłbym pójść z tobą? - zapytał.
- Nie, w żadnym wypadku. To ma być samotna walka.
- Rozumiem. Tylko samotna walka jest walką naprawdę. Wszystko inne to hura,
hura!
- wykrzyknął.
Przypomniałam sobie o Watsonie. Siedział przy moich nogach. Wzięłam go na ręce.
Nie wyrywał się, trząsł się jak galareta.
- Bardzo pana proszę, niech pan weźmie Watsona i da go jutro mamie. Tylko niech
pan nic jej nie mówi.
Ja bardzo lubię, jak pan gra w nocy. Myśmy nie podpisywali tego listu, kiedy
lokatorzy domagali się eksmisji pana.
- W porządku. Nawet was o to nie podejrzewałem.
Ale nie udało im się, to nie te czasy. Niedługo my ich będziemy eksmitować.
Koniak roześmiał się i wziął z moich rąk Watsona.
- To cześć - powiedziałam.
- To cześć - powiedział Koniak.
Szłam koło wieżowca, który był czarnym prostopadłościanem, tylko na parterze
świeciły dwa okna. Wiedziałam, że tak było, bo tak było zawsze, oprócz Koniaka
wszyscy
mieli okiennice. Ktoś z hałasem otworzył okno i doszedł mnie słodki głos
saksofonu.
Poznałam tę melodię, to była „Sonata księżycowa”, nie widziałam księżyca, ale
słyszałam
jego światło. Nagle wszedł drugi głos, o wiele za wysoko, to wył Watson!
Zapomniałam
uprzedzić Koniaka, że Watson też jest muzykalny. Dotychczas wyśpiewywał tylko z
organkami, ale saksofon również mu się spodobał, ciągnął za czystą, delikatną
melodią i
przeraźliwie fałszował. Wyobraziłam sobie minę Koniaka i roześmiałam się.
Dotarłam wreszcie do Teatru Rozrywki, stuknęłam głową w lekko uchylone drzwi.
Weszłam do środka.
Smok był na arenie, wyczułam go natychmiast, ale nie bałam się, ciemność
chroniła
mnie jak pancerz. Przeszłam kilka kroków i stanęłam przed schodami prowadzącymi
na
balkon. Wznosiły się przede mną jak Himalaje. A miały tylko dziesięć stopni!
Szłam po schodach.
Powietrze było mieszaniną czasu i przestrzeni.
Przebiegałam lekko dwa stopnie,
By znaleźć się na stopniu poniżej.
Byłam na trzecim, czwartym, dziewiątym.
Wchodziłam na dziesiąty, gdy okazywało się,
Że od eonów nie mogłam przekroczyć drugiego.
Każdy z tych stopni był rozległą krainą,
Znaną mi od dzieciństwa.
Pierwszy był krajem choroby i słabości ciała,
Drugi zimna,
Trzeci gorąca,
Czwarty pragnienia,
Piąty głodu.
Następnie była ziemia rozpaczy,
Odwagi, Tęsknoty, Szaleństwa.
Przemierzałam je niesamotnie.
Tuż za mną czaił się smok.
Paliło mnie jego sześciokrotne spojrzenie,
Ale nie miał do mnie dostępu,
Nie mógł nawet powiedzieć słowa.
Przy mnie szedł ktoś,
Kto mnie trzymał i chronił przed upadkiem,
Pomagał mi odróżniać drogę
I wspinać się coraz wyżej.
Nie znałam jego imienia.
Był obcy i straszny.
Nie chciałam go ujrzeć, nie zniosłabym jego widoku.
Jego dłoń spinała mnie jak klamra.
Przez niego weszłam na szczyt schodów.
Zobaczyłam.
Widziałam, nareszcie widziałam! Równie dobrze mógł to być sen lub piękna
halucynacja. Jakbym weszła w gobelin mamy. Pustynia szara, ruda i perłowa,
piaskowe
wzgórza przemieszczające się tak powoli, że niemal niezauważalnie, zawieszony
tuż nad
horyzontem biały krążek słońca. Było tu światło, ciepło i słodycz. Szłam,
biegłam, leciałam,
drogę przecinały mi dostojne lwy o spłowiałych grzywach, popielate zajączki i
beżowe
jelonki. Nie było tam ani kropli wody, ale pragnienie moje zostało zaspokojone,
nie było nic
do jedzenia, lecz nie czułam głodu. Chciałam tam zostać i zapomnieć, leżeć na
ciepłym
piasku, zanurzyć rękę w grzywę lwa, patrzeć w słońce, które świeciło i nie
oślepiało. Ale
musiałam podążać naprzód, choć serce moje krwawiło. Znalazłam więc tę aleję
wysadzaną
cedrami, rzekę w głębokim wąwozie i miasto na zboczu góry, pełne budowli o
kopułach
błyszczących zielonymi kamieniami i stromych pasaży jak misterne, złote
łańcuchy. Było
pusto - bo tak miało być. Tylko w sadzawce na placu wyłożonym czerwonym
klinkierem
pluskały się smoki.
Skryłam się w podcieniu wielkiego domu i patrzyłam.
Były to smoki rodzaju żeńskiego, smoczyce, jedna z nich przystawiła małe do
nabrzmiałej piersi. Młode smoczyce, pełne wdzięku i gracji, pluskały się i
baraszkowały,
stare, jak zmurszałe pnie, czaiły się niczym krokodyle.
I ja miałam zanurzyć się w tej sadzawce! Zanim zamoczyłabym piętę, już stałabym
się
kąskiem jednego z tych miłych stworzeń, tak mówił mi rozum, bo moje serce nie
czuło lęku.
Podejdź do nich - mówiło moje serce. - Przyjmą cię jak siostry, bo jesteście
siostrami.
Ale ja nie wierzyłam swojemu sercu, choć tyle razem przeszliśmy. Zawierzyłam
rozumowi, który zachowywał się jak zwykle, w niewiarygodnej sytuacji czepiał się
szczegółów i wyprowadzał z nich logiczne wnioski.
Wycofałam się i ażurowym pasażem poszłam pod górę.
Zatrzymałam się przy malutkiej świątyni. Furtki pilnowały dwa smoki z szarego
kamienia, pociętego błękitnymi żyłkami. Obok świątyni stała drewniana dzwonnica.
Osłaniała mosiężny dzwon i zawieszony na dwóch łańcuchach drąg. Tym razem
zawierzyłam