Strona startowa Ludzie pragnÄ… czasami siÄ™ rozstawać, żeby móc tÄ™sknić, czekać i cieszyć siÄ™ z powrotem.Czytelnik sam musiaÅ‚ dokonać wyboru miÄ™dzy tymi dwoma szkoÅ‚ami opinii...W zwi¹zku z tym nie traci na aktualnoœci sugestia skierowana do wyk³adowców etyki, którzy chcieliby siê pos³u¿yæ tym podrêcznikiem w pracy dydaktycznej...- MoglibyÅ›my polecieć na Kalamar i zasiÄ™gnąć w tej sprawie opinii rady...ZaÅ‚ożyli siÄ™ i dorzucili jeszcze jednÄ… flaszkÄ™ piwa...i pokiwaÅ‚ gÅ‚owÄ…...Not less dangerous are those who run about as semi−folkists formulating fantastic schemes which are mostly based on nothing else than a fixed idea which in itself might be...o wielkiej szczodrobliwoÅ›ci okazywanej im przez AgryppÄ™, ale także o dobrodziejstwach jego dziada Heroda, który zbudowaÅ‚ im miasta, porty i Å›wiÄ…tynie, wydajÄ…c...czeÅ„stw zacofanych...on specified terms...Otoczka rogowaOtoczka rogowa jest nierozpuszczalnÄ… bÅ‚onÄ™ komórkowÄ… (biaÅ‚kowo-lipidowÄ…)...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.

- Nigdy nie uważaliśmy, że należysz do takich dziewczyn. Choć krążyły przez lata plotki o tobie i Joem Morellim. Powinnaś na niego uważać. Ma bardzo złą reputację.
- Hej, popatrz tylko! - zawołał zdziwiony Ziggy. - Ten mały pedzio. Gdzie się podział twój uniform, dzieciaku?
- No właśnie, i skąd ten opatrunek? Potknąłeś się na wysokich obcasach? - spytał Benny.
Ziggy i Benny trącili się łokciami i wybuchnęli śmie­chem... jakby chodziło o jakiś im tylko znany dowcip.
Nagle wpadło mi coś do głowy.
- Słuchajcie, chłopaki, nie wiecie przypadkiem, skąd ta rana na jego głowie?
- Ja nie wiem - zastrzegł się Benny. - Wiesz coś o tym, Ziggy?
- Nic nie wiem - zapewnił Ziggy.
Oparłam się o blat szafki i skrzyżowałam ramiona.
- To co tu robicie?
- Pomyśleliśmy, że warto zajrzeć - odparł Ziggy. - Minęło już trochę czasu, jak ostatnio rozmawialiśmy, więc ciekawiło nas, czy urodziło się coś nowego.
- Upłynęła niecała doba - zauważyłam.
- No tak, właśnie mówię... trochę czasu.
- Nic się nie urodziło.
- Rany, to niedobrze - westchnął Benny. - Wszyscy cię chwalą. Wiązaliśmy z tobą duże nadzieje.
Ziggy dopił kawę, opłukał kubek w zlewie i postawił go na suszarce.
- Musimy już lecieć.
- Świnie - powiedział Księżyc.
Ziggy i Benny zatrzymali siÄ™ przy drzwiach.
- Nieładnie tak mówić - zauważył Ziggy. - Machnie­my na to ręką, bo jesteś przyjacielem panny Plum.
Popatrzył na kumpla, jakby szukał u niego wsparcia.
- Racja - przyznał Benny. - Machniemy na to ręką, ale powinieneś zwracać uwagę na maniery. To nieładnie tak mówić do starszych dżentelmenów.
- Nazwaliście mnie pedziem! - wrzasnął Księżyc.
Ziggy i Benny spojrzeli na siebie zdumieni.
- Tak? - zdziwił się Ziggy. - I co z tego?
- Następnym razem nie krępujcie się i zaczekajcie na korytarzu - uprzedziłam. Zamknęłam za nimi drzwi i zwróciłam się do Księżyca: - Chcę, żebyś się dobrze zastanowił. Przychodzi ci do głowy jakikolwiek powód, dla którego ktoś miałby do ciebie strzelać? Jesteś pewien, że widziałeś twarz kobiety w oknie?
- Nie wiem, człowieku. Mam kłopoty z myśleniem. Mój umysł jest jakby zajęty.
- Były jakieś dziwne telefony?
- Jeden, ale nie taki znów dziwny. Zadzwoniła kobieta, kiedy byłem u Dougiego. Powiedziała, że mam coś, co nie jest moje. Byłem trochę przymulony.
- Mówiła coś jeszcze?
- Nie. Spytałem, czy chce toster albo superkieckę, ale odłożyła słuchawkę.
- Tylko to zostało z całego towaru? A co się stało z papierosami?
- Pozbyłem się fajek. Znam jednego nałogowca...
Odnosiło się wrażenie, że Księżyc utknął w jakiejś pętli czasowej. Pamiętałam go z czasów szkolnych, wyglądał dokładnie tak samo. Długie kasztanowe włosy, rozdzielo­ne pośrodku głowy i związane z tyłu w kucyk. Blada skó­ra, szczupła sylwetka, średni wzrost. Księżyc miał na sobie hawajską koszulę i dżinsy, dostarczone pewnie do domu Dougiego pod osłoną nocy. Prześlizgnął się przez szkołę w mgiełce miłej nieświadomości, wywołanej trawką, ga­dając jak najęty i chichocząc w stołówce, a potem odsy­piając na lekcjach angielskiego. A teraz... znów prześlizgi­wał się przez życie. Żadnej pracy, żadnej odpowiedzialno­ści. Kiedy się nad tym zastanawiałam, nie wydawało się to takie złe.
Connie pracowała zwykle w sobotnie ranki. Zadzwoni­łam do biura i czekałam, aż skończy rozmawiać z drugie­go aparatu.
- To była moja ciotka Flo - wyjaśniła. - Pamiętasz, jak ci mówiłam, że w Richmond pojawiły się jakieś kłopoty, kiedy był tam DeChooch? Ona uważa, że ma to związek z kupnem farmy przez Louiego D.
- Louie D. to biznesmen, zgadza siÄ™?
- I to na dużą skalę. Albo przynajmniej był. Zmarł na atak serca, kiedy DeChooch odbierał towar.
- Może to jakaś kula spowodowała ten atak?
- Nie sądzę. Gdyby Louiego D. stuknęli, słyszeliby­śmy o tym. Takie wiadomości szybko się rozchodzą. Zwłaszcza że jego siostra tu mieszka.
- Kto jest jego siostrÄ…? Znam jÄ…?
- To Estelle Colucci. Żona Benny'ego.
Jasny gwint.
- Świat jest mały.
Odłożyłam słuchawkę i w tym momencie zadzwoniła matka.
- Musimy wybrać ci suknię ślubną - oświadczyła.
- Nie chcę sukni ślubnej.
- Powinnaś chociaż obejrzeć.
- Dobrze, obejrzÄ™.
Nie.
- Kiedy? - spytała matka.
- Nie wiem. Jestem w tej chwili zajęta. Pracuję.
- Dziś sobota - zauważyła matka. - Kto pracuje w so­botę? Potrzebujesz więcej relaksu. Zaraz przyjedziemy do ciebie z babką.
- Nie! - krzyknęłam.
Za późno. Wyłączyła się.
- Musimy się wynosić - powiedziałam Księżycowi. - Sytuacja alarmowa. Wychodzimy.
- Alarmowa? Co, znów będą do mnie strzelać?