Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
- Przykro mi - powiedział. - Tutaj śpi Shan Tao Yun.
Khampa rozejrzał się wkoło i wbił wzrok w Shana, siedzącego na podłodze obok Choje.
- Ryżojad? - burknął. - Żaden khampa nie będzie ustępował pieprzonemu ryżojadowi. - Parsknął śmiechem i potoczył wzrokiem dookoła. Nikt mu nie zawtórował.
Cisza jak gdyby podsyciła tylko jego zacietrzewienie.
- Zabrali naszą ziemię. Zabrali nasze klasztory. Naszych rodziców. Nasze dzieci - wyrzucał z siebie, wpatrując się w mnichów z rosnącym zniecierpliwieniem.
Więźniowie spoglądali po sobie nieswojo. Nienawiść w jego głosie wydawała się złym duchem, który znalazł sobie drogę do ich baraku.
- A to był dopiero początek, tylko przygotowanie do prawdziwej walki. Teraz zabierają nam dusze. Wciskają swoich ludzi do naszych miast, w nasze doliny, w nasze góry. Nawet do naszych więzień. Żeby nas zatruć. Żebyśmy stali się tacy jak oni. Nasze dusze giną. Nasze twarze się rozpływają. Stajemy się niczym. - Odwrócił się gwałtownie ku pryczom po drugiej stronie baraku. - Tak właśnie było w moim ostatnim obozie. Zapomnieli wszystkich mantr. Któregoś dnia obudzili się z pustką w głowach. Nie umieli już się modlić.
- Nigdy nie zdołają wydrzeć modlitw z naszych serc - odparł Trinle, zerkając niespokojnie na Shana.
- Gówno tam! Oni wydzierają nam serca! Nikt już nie idzie dalej, nikt nie staje się buddą. Można tylko stoczyć się w dół, do coraz niższych form życia. W ostatnim obozie był stary mnich. Nafaszerowali go polityką. Pewnego dnia obudził się i stwierdził, że odrodził się jako kozioł. Widziałem go. Kozioł wlazł do kolejki po żarcie, dokładnie tam, gdzie zawsze stawał ten kapłan. Widziałem to na własne oczy. Tak było. Kozioł. Strażnicy zakłuli go bagnetami. Upiekli go na rożnie, na naszych oczach. Na drugi dzień przynieśli kubeł gówna z latryny. Powiedzieli nam: Patrzcie, czym jest teraz.
- Nie potrzebujesz Chińczyków, żeby zgubić drogę - odezwał się nagle Choje. - Sama twoja nienawiść wystarczy. - Jego głos był cichy i łagodny, jak szmer piasku padającego na kamień.
Khampa przycichł, ale dziki blask pozostał w jego oczach.
- Nie zamierzam obudzić się jako durny kozioł. Wcześniej kogoś zabiję - warknął, znów zerkając wściekle na Shana.
- Shan Tao Yun - stwierdził spokojnie Trinle - został zredukowany. Jutro wróci na swoją pryczę.
- Zredukowany? - parsknÄ…Å‚ drwiÄ…co khampa.
- To rodzaj kary - odparł Trinle. - Nikt ci nie wyjaśnił, jakie panują tu zasady?
- Wypchnęli mnie po prostu z ciężarówki i wcisnęli łopatę do ręki.
Trinle skinął na siedzącego najbliżej mnicha, młodego mężczyznę z bielmem na oku, który natychmiast odłożył różaniec i przysunął się do stóp khampy.
- Jeśli złamiesz którąś z reguł ustalonych przez nadzorcę - wyjaśnił - przysyła ci czystą koszulę. Stajesz przed nim. Jeżeli masz szczęście, zostajesz zredukowany. Pozbawiony wszystkiego, co zapewnia wygodę, poza ubraniem na grzbiecie. Pierwszą noc spędzasz na dworze, na środku placu apelowego. Jeżeli jest zima, tej nocy opuszczasz swoje ciało.
W ciągu trzech lat Shan widział ich sześciu, wynoszonych niczym posągi buddów, zastygłych w pozycji lotosu, z martwymi dłońmi wciąż zaciśniętymi na lichych różańcach.
- Jeśli nie odbywa się to zimą, następnej nocy możesz schronić się w baraku. Kolejnego dnia zwracają ci buty. Potem płaszcz. Potem kubek. Dalej koc, siennik, a na końcu pryczę.
- Mówisz, że tak jest, kiedy ma się szczęście. A jeśli się nie ma?
Młody mnich zadrżał lekko.
- Wtedy nadzorca wysyła cię do pułkownika Tana.
- Sławetny pułkownik Tan - mruknął khampa. Nagle podniósł wzrok. - A po co czysta koszula?
- Nadzorca nie znosi brudu. - Kapłan obejrzał się na Trinlego, jak gdyby nie wiedząc, co jeszcze powiedzieć. - Czasami ci, których wzywa, są odsyłani gdzie indziej.
Khampa parsknął, gdy dotarło do niego ukryte znaczenie tych słów. Wstał i ostrożnie obszedł Shana dookoła.
- To szpieg. CzujÄ™ to.
Trinle westchnął. Pozbierał jego rzeczy i przeniósł je na pustą pryczę przy drzwiach.