Strona startowa Ludzie pragnÄ… czasami siÄ™ rozstawać, żeby móc tÄ™sknić, czekać i cieszyć siÄ™ z powrotem.Dzem - List do m (pf)* * * * * * * *D¿em - List do M* * * * * * * *Mamo, pisze do ciebie wiersz,Moze ostatni, na pewno pierwszy...\par le\'bfy stwierdzi\'e6 dla pierwszych nier\'f3wnie wi\'eacej rozwojo-\par wych mo\'bfliwo\'9cci, ich los jest wprost uprzywilejowany...Pan Rudecki przetrwawszy bezsennie pierwszÄ… noc w swym pokoju wstaÅ‚ wczeÅ›nie nastÄ™pnego dnia – mimo upomnieÅ„ i protestów żony – ubraÅ‚ siÄ™ w...¿# Polon¿u orc#¿natus est, et ob¿¿t DCCCCLXXXIll1 (Rokuskiego 968 zosta³ ordynowany Jordan, pierwszy biskup wsce; zmar³ on w roku 984)Rocznik...Przez pierwsze sto metrów Moon taÅ„czyÅ‚a jak boja na fali, skupiaÅ‚a caÅ‚Ä… swÄ… uwagÄ™ na bronieniu siÄ™ przed zadeptaniem, potem Å›cisk zaczÄ…Å‚ siÄ™ rozrzedzać...Pokój! Dalsza sÅ‚użba w dyplomacji i policji! Lecz czyż nie jest to zmarnowanie dwóch trzecich armii? Po pierwsze, dla nikogo nie byÅ‚o tajnym, że wÅ›ród wojska,...Tymczasem przez bagno przetoczyÅ‚y siÄ™ dwa kolejne szturmy, oba zakoÅ„czone takÄ… samÄ… klÄ™skÄ… jak pierwszy – Irlandczycy nie tylko zatrzymywali natarcie...mocno upolityczniony, co sprawia, że wiele obszarów badawczych nauk spoÅ‚ecznych, które na pierwszy rzut oka majÄ… „neutralny", apolityczny charakter, mogÄ…...Na widok pierwszego trolloka poleciaÅ‚o jakieÅ› dwadzieÅ›cia strzaÅ‚, najdalsza spadÅ‚a sto kroków przed szeregiem atakujÄ…­cych bestii...- Ale - przerwaÅ‚ mu Michael - zrozumieliÅ›cie, że Adam bÄ™dzie pierwszÄ… ofiarÄ…, jeżeli oprócz tych dwóch Å›ledzi go jeszcze jakiÅ› inny gestapowiec, i że nigdy nie...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.


Nie miał zamiaru pójść do więzienia z tego powo­du, że jakiś przedsiębiorca ukradł sześć milionów. W tej sytuacji rozwiązanie, które okazało się dobre dla Małego Tony'ego i dziewięciu członków bandy - i Stephanie - będzie równie dobre dla Klaxon Oil. Jeśli mu się uda, zniszczy tych ludzi.
- Nie ruszaj siÄ™!
- Kamerad.
- Mów po angielsku! Ręce na głowę!
Tym razem była to nieduża dziewczyna, pulchna z różanymi policzkami i zielonymi oczami. Wyglądała na niewiele starszą od Judy. Judy była nawet wyższa. Na szczycie schodów leżały wyrzutnie rakiet i zapas broni, który pozwoliłby utrzymać budynek przez następny tydzień.
- Co tam masz, pistolet maszynowy czy automatyczny karabin?
Spojrzała na niego zdziwiona i wreszcie skinęła twierdząco głową. Wyglądała jak przedszkolanka. Ile mogła mieć lat? Dwadzieścia? Dwadzieścia dwa? - Widzę cię bardzo dobrze - powiedział Leland. - Rozumiesz mnie? - Czuł, że rodzi się w nim wstręt do siebie samego. - Chcę, żebyś wzięła pistolet za lufę, a dwa magazynki z amunicją w drugą rękę. Nie ruszaj się zbyt szybko.
Zrobiła, jak kazał, i wyglądała na spokojną. Nie widział jej tak dobrze, jak powiedział. Za nią byty otwarte drzwi, przez które wpadało słońce oświetlając klatkę schodową. Miała rude włosy, gęste i długie do samych ramion, piękne.
- Zejdź powoli na dół, stopień po stopniu.
Trząsł się cały. Chciał żeby podeszła do niego na tyle blisko, aby mógł ja zabić jednym strzałem zanim zorientuje się, co chce zrobić. Nie chciał sentymentów. Nie wiedział kim jest, co zrobiła i kogo zabiła.
Jeśli była tutaj o świcie, mogła strzelać do helikop­terów.
Usiłowała go zabić. Kolejny błąd. Płaciła cenę porażki. Znajdowała się na dole schodów, trzymając w ręku kałasznikowa. Wystraszona patrzyła mu. w oczy i próbowała się uśmiechnąć. Miała piękne zęby. Trzymał pistolet nisko, żeby nie myślała, iż mierzy do niej. Wstrząsały nim dreszcze, i poczuł, że się zmoczył. Kiedy podniósł pistolet, zrozumiała, iż pozwolił jej żyć tych kilka sekund dłużej tylko po to, aby zniosła mu broń. Otworzyła usta do krzyku. Leland wiedział - nie zdążyła nic przeżyć, umierała, nie doświadczywszy normalnego życia. Pomyślał o swojej córce i strzelił dziwce w czoło, prosto między oczy.
W radiu panowała cisza. Na ulicy nie było słychać żadnych strzałów. Leland znalazł oprócz sześciu milio­nów także dokumenty, listy, wewnętrzne zarządzenia, niektóre z nich z inicjałami Steffie - S.G., które przypominały kwiatek. Nie martwił się policją. Ni­czym się nie przejmował. Ciekawe, czy ktoś spróbuje go zastrzelić, gdy pieniądze zaczną się unosić nad miastem: Czy policja przyjmie, że to któryś z terrorys­tów? Może później dadzą takie wyjaśnienie. Uznanie, kto ma rację, a kto nie, było kwestią sposobu interpre­tacji. Człowiek siedzący w helikopterze mógł pociąg­nąć za spust, ponieważ nie miał szansy dobrać się do pieniędzy.
Potrzebował teraz krzesła na kółkach; i tak będzie musiał podjechać kilka razy do okna - obok zmasa­krowanego Riversa i szczeniaka ze złamanym kar­kiem. Tu, na górze, był jedyną żyjącą osobą. Dziesią­tki, dwudziestki, pięćdziesiątki, a nawet setki ułożone w paczki, przeliczone i podpisane przez nieznanych bankierów z Santiago. Po takiej robocie powinno się zabić także i ich, jeśli miało się trochę rozsądku.
Będzie musiał zedrzeć banderole z dziesiątek pa­czek. Rivers i szczeniak leżeli zupełnie sztywni, jak para nakrochmalonych koszul. Cwaniacy. Zwłoki.
Znowu poczuł ból w nodze. Nie miał pojęcia, czy to dobry czy zły znak. Pierwsze paczki znikły poniesione wiatrem. Otwierał po pięć sztuk, a potem je wyrzucał. Od ulicy doszedł go ryk, następnie okrzyki radości i wiwaty. Usłyszał zbliżający się helikopter. Odsunął krzesło i szybko otworzył pozostałe paczki. Wiatr porwał banknoty i poniósł do góry w postaci trzepo­czącej chmury. Następne krzyki i klaksony samo­chodów. Pospieszył po następny ładunek. Sześć milio­nów - sześć milionów więcej, jeśli chodzi o budynek.
W helikopterze wiszącym przed oknem pokazał się człowiek z kamerą. Leland upewnił się, że jest dla niego niewidoczny. Może wpadną na to, kto wyrzucił pienią­dze, ale nie będą mogli tego udowodnić. Otworzył wszystkie paczki, potem ułożył je na krześle i przesunął koło zwłok - wiatr porwał pieniądze jak konfetti na święto Czwartego Lipca.
Słyszał klaksony samochodów w całym mieście. Ze­brał resztki swoich rzeczy. Był gotowy do zejścia na dój.
Na trzydziestym dziewiątym załadował kałasznikowa i wszedł do pomieszczeń z komputerami. Zatrzy­mał się w pół kroku widząc, że to, co zamierzał, nie ma większego sensu. Chciał wyładować oba magazynki w komputery. Nie miałoby to żadnego znaczenia. To była część nowej magii, którą młodzi tak dobrze rozumieli. Cokolwiek zniszczy, szybko zostanie zastą­pione czymś innym, a miejsca pracy przeniosą gdzie indziej. Ludzie zajmujący się komputerami pewnie z chęcią przyjmą wyzwanie.
Odrzucił karabin na ziemię. Niech policja znajdzie jego odciski. Potem sprawdzi, czy okazali się na tyle dobrzy, że je odnaleźli. Jedna rzecz nie dojdzie do skutku: policja i Klaxon Oil nie zdołają udowodnić mu niczego. Nawet tego, że ma tę cholerną oszukaną odznakę.
Sześć milionów i koszty budynku - to powinno wystarczyć. Na oko, spowodowane przez niego szkody wynoszą ze dwadzieścia pięć milionów, wystarczająco dużo, żeby wywołać paniczne wyprzedawanie akcji na Wall Street. Prezes Klaxon Oil nawet nie zdawał sobie sprawy, jakie kłopoty czekały go jeszcze z powodu Lelanda.
Nic z tego nie przywróci Stephanie do życia. Chciał wiedzieć, kiedy - jak dawno temu - odsunęła się od niego na tyle, iż nie mógł jej pomóc ani niczego w jej życiu zmienić.
Włączył radio.
- Tu Leland. Schodzę na dół.