Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
- Lepsze niż twoja lemoniada.
Talita zrobiła krok naprzód i zatrzymała się.
- Tylko bez nekrofilii - powiedziała. - Wyjdźmy stąd.
- Przyznasz, że to jedyne chłodne miejsce. Dobrze byłoby przenieść tu sobie leżankę.
- Aż zbladłeś z zimna - Talita zbliżyła się do niego. - Chodź, nie mam ochoty zostawiać cię tutaj.
- Nie masz ochoty? Ci nie wyjdą z lodu, żeby mnie pożreć, gorsi są tamci na górze.
- Chodź, Horacio - powtórzyła Talita. - Nie chcę żebyś tu został.
- Ty... - zaczął Oliveira patrząc na nią ze złością, ale przerwał, aby jednym ruchem ręki otworzyć piwo o kant krzesła. Z zupełną jasnością widział bulwar w deszczu, ale zamiast żeby on kogoś prowadził pod rękę, mówiąc do niego z litością, to jego prowadzono, jemu miłosiernie podawano ramię, do niego mówiono z litością, żałowano go wręcz do upojenia. Przeszłość odwracała się, zmieniała znak, ta kobieta, ta grająca w klasy kobieta litowała się nad nim. To było tak jasne, że aż parzyło.
- Dalszy ciąg rozmowy na drugim piętrze - wyjaśniła Talita. - Weź butelkę, dasz mi trochę.
- Oui, Madame, bien sűr, Madame - odpowiedział Oliveira.
- Nareszcie coś powiedziałeś po francusku. Już myśleliśmy, że zrobiłeś sobie jakiś ślub. Nigdy...
- Assez - powiedział Oliveira. - Tu m'as eu, petite. Céline avait raison, on se croit enculé d'un centimčtre, et on l'est déjŕ de plusieurs mčtres.[79]
Talita spojrzała na niego nierozumiejącym spojrzeniem, ale ręka jej podniosła się, jakkolwiek ona sama tego nie poczuła, i przez chwilę oparła się na piersiach Oliveiry. Kiedy ją cofnęła, spojrzał na nią jak gdyby z dołu, oczami, które patrzyły skądinąd.
- Bądź tu mądry - zwrócił się Oliveira do kogoś, kto nie był Talita - bądź tu mądry, czy to ty opluwasz mnie dzisiejszej nocy taką porcją współczucia. Bądź tu mądry, czy w gruncie rzeczy nie powinno się płakać z miłości, napełnić łzami większej ilości miednic. Chociaż niech inni za nas płaczą, tak jak w tej chwili.
Talita odwróciła się i poszła ku drzwiom. Kiedy zatrzymała się, aby poczekać na niego, niezdecydowana, lecz równocześnie czując, że trzeba na niego poczekać (opuszczenie go teraz równałoby się zgodzie na to, aby wpadł w studnię pełną karaluchów, pełną kolorowych ścierek), zobaczyła, że uśmiecha się, ale że ten uśmiech też nie jest dla niej. Nigdy nie widziała u niego takiego uśmiechu, żałosnego, ale z twarzą całą odsłoniętą, szczerą, bez zwykłej ironii, otwartego na coś nadchodzącego z samej głębi życia, z jakiejś innej studni (pełnej karaluchów, pełnej kolorowych ścierek, z twarzą pływającą w brudnej wodzie?); zbliżał się do niej z uśmiechem, który zgadzał się na tę jakąś nienazywalną rzecz, która z kolei sprawiała, że się uśmiechał. Jego pocałunek także nie był dla niej, nie odbywał się tutaj, w groteskowej bliskości lodowni pełnej trupów, tak blisko śpiącego Manu. Obejmowali się jakby w innym wymiarze, w innym wymiarze własnych osobowości, i nie o nich chodziło, było tak, jakby płacili coś lub dostawali coś za innych, jakby byli goleniami jakiegoś spotkania, które dla właścicieli tych golemów nie było możliwe. I Flegrejskie Pola, i to, co Horacio wyszeptał na temat schodzenia, bezsens tak kompletny, że Manu i wszystko to, czym był Manu i co było na poziomie Manu, nie mogło wziąć udziału w tej ceremonii, bo to co tu się zaczęło, było jak głaskanie gołębia, jak myśl, żeby wstać i zrobić dyżurującemu lemoniady, jak podkurczenie nogi i pchnięcie krążka z pierwszej przedziałki do drugiej, z drugiej do trzeciej. W jakiś sposób weszli w coś innego, w to coś, gdzie można było ubierać się na szaro i różowo, gdzie można było, utopiwszy się w rzece (tego nie myślała już ona), zjawić się wśród nocy Buenos Aires, aby w klasach powtórzyć obraz tego, co osiągnęli, ostatnią przedziałkę, centrum mándala, zawrotny Ygdrassil, przez który wychodziło się na otwartą plażę, na bezkresny obszar, na świat, który oczy zwrócone do środka poznawały i akceptowały pod powiekami.
(129)
55