Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
— Niby tak. No, pora ruszać na spotkanie z moim starym przyjacielem Bode-
lem Markerem.
— Sądziłem, że on jest z wywiadu — powiedział Kellerman, dopijając kawy.
— Rozmyślny kamuflaż. Jest tam doskonale zabezpieczony. Nikt nie zwraca
uwagi na to, co robi. I ma własną sekcję z odrębnym i niezależnym systemem
łączności.
Zbierali się właśnie do wyjścia z pokoju, kiedy zadzwonił telefon. Był to Ed
Cottel, dzwonił ze Sztokholmu. Rozmowa była krótka.
— Jules, nadal nie mogę wytropić Norlinga. Jestem przekonany, że nie ma
go tutaj, ale spodziewają się go. Wiktora Raszkina chyba także tu nie ma. Pewne źródła, które musiałem wyciskać jak cytrynę, sugerują, że obaj zjawią się lada chwila.
— Czy coś nie tak, Ed?
— Dziwna atmosfera panuje w tym mieście. Zauważyłem to natychmiast, jak
tylko zacząłem rozglądać się za starymi znajomymi. Nie pomyśl sobie, że zupeł-
nie upadłem na głowę, ale na samą wzmiankę o Syndykacie w powietrzu roznosi
się smród strachu, nieopanowanego, potwornego strachu. I otrzymałem dziwacz-
ne ostrzeżenie od pewnego Szweda, którego znam od lat i któremu uratowałem
nawet kiedyś życie. Och, sam już nie wiem.
— Mów dalej, Ed — powiedział spokojnie Beaurain, zaciskając słuchawkę
mocniej w ręce.
— Powiedział mi, że rozesłano jakieś hasło, w którym zostałem wymieniony.
Użył przy tym słowa zenit. Nie wiesz, co to może znaczyć?
— Znaczy to, że znalazłeś się na liście Syndykatu. Że będziesz nieustannie
śledzony, a Syndykat informowany o każdym twoim kroku. Znaczy to, że grozi
ci ogromne niebezpieczeństwo, Ed. Słuchaj, nie wolno ci się nigdzie ruszać bez broni. Jest takie jedno miejsce w Sztokholmie, gdzie możesz kupić. . .
— Ucz swoją babcię cmoktać sugusy — przerwał mu szybko Cottel. — Co,
u diabła, jest z tym zenitem? Ludzie patrzą na mnie, jakbym miał dżumę.
— I tak będziesz przez wszystkich traktowany, nawet przez władze, chyba
że z całej siły walniesz pięścią w stół. Właśnie idę sprawdzić, czy hasło ZENIT
trafiło za mną już do Kopenhagi. Więc od tej chwili nie ufaj absolutnie nikomu.
A im wyżej dotrzesz, tym bardziej może się to okazać niebezpieczne.
116
— Wspaniale, po prostu wspaniale. Coś jeszcze, nim będziesz mi życzył mi-
łego dnia?
— Tak. Masz jakieś rozeznanie, skąd wyszło to hasło?
— Z Waszyngtonu.
Kiedy Beaurain odkładał słuchawkę, jego oczy nabrały dziwnie szklistego
wyrazu. Do głowy przyszła mu pewna myśl. Kellerman wyglądał oknem na uli-
cę w dole, gdzie do samochodów dołączyły chmary rowerzystów, a chodnikami
płynęły tłumy pędzących przed siebie przechodniów. Wyglądało na to, że w Da-
nii ludzie bardzo śpieszą się do pracy. Beaurain ponownie chwycił za słuchawkę i niemal natychmiast został połączony z Monique w Brukseli.
— Monique? Sprawdź coś dla mnie, dobrze? Skontaktuj się z Goldschmid-
tem i spytaj go, czy od czasu, kiedy byliśmy z Luizą w Brugii, widziano tam —
właściwie tam albo w Brukseli — doktora Berlina. Zadzwonię jeszcze raz nieco
później.
Założył marynarkę i odwrócił się do Kellermana. — Zostawimy drugi z wyna-
jętych samochodów na parkingu i wyjdziemy głównym wyjściem. To tylko kilka
minut drogi stąd, a krótki spacerek dobrze nam zrobi.
Korzystając z głównego wejścia do Royal Hotel, można wyjść na jedną z bocz-
nych uliczek. Znalazłszy się na chodniku, Beaurain skręcił z Kellermanem w pra-wo, w stronę głównej ulicy prowadzącej na pobliski Radhuspladsen, największy
plac w samym centrum Kopenhagi. Po przeciwnej stronie ulicy od hotelu Royal,
który pnie się w niebo z narożnej posesji, znajduje się dworzec główny. Budy-
nek dworcowy stoi cofnięty nieco od ulicy, oddzielony od niej obszerną studnią głębokości około trzydziestu stóp, której dnem przebiegają tory kolejowe.
Właśnie tę dziwną konfigurację terenu oglądał z okna sypialni Kellerman,