Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Jakaś radiostacja puściła w eter
wywiady z potencjalnymi dawcami. Między nimi znalazła się także kobieta z
Sewilli. Wprawdzie nie interesuję się muzyką poważna ani operą, ale chce
ofiarować swój szpik, bo wie, "co by się działo, gdyby taki znany rodak,
jak Carreras musiał umrzeć".
Znalezienie odpowiedniego dawcy szpiku przypomina szukanie igły w stogu
siana, ponieważ podstawowym warunkiem jest zgodność tkanek dawcy i biorcy.
Gwarantowane jest to jedynie u bliźniaków jednojajowych. U normalnego
rodzeństwa zbieżność byłaby już więcej niż przypadkowa, a u rodziców
spotyka się ją jeszcze rzadziej. Ale największy problem to czas.
Transplantację powinno się przeprowadzić jak najszybciej, we wczesnym
stadium choroby.
Wkrótce było już wiadomo, że w mojej rodzinie brak idealnego dawcy - w
rachubę nie wchodzili ani Alberto, ani Maria Antonia, mój brat przyrodni,
ani wreszcie ojciec. Najwyższy stopień zgodności lekarze znaleźli u mojego
syna, Alberta - dziewięćdziesiąt procent. Ale i to nie wystarczało: nie
można było przewidzieć reakcji organizmu. Najkorzystniejsza jest
transplantacja obcego, zdrowego szpiku, ale zawsze istnieje groźba
odrzucenia.
W moim przypadku - to już stwierdzono - w grę wchodziła jedynie
autotransplantacja. Następne tygodnie miały mnie do niej przygotować.
Przygotowanie do Seattle
Dwudziestego czwartego sierpnia powróciłem do Hospital Clinico, aby
poddać się po raz drugi chemioterapii. Dzień był deszczowy, ponury,
odzwierciedlający stan mojej duszy. Nawet fakt, że osobiście mogłem
prowadzić samochód, nie poprawił mi nastroju. Wiedziałem przecież po co tam
jadę.
Lekarze byli - jak w lipcu - nad wyraz zadowoleni z przebiegu leczenia,
we mnie natomiast pojawił się następny psychiczny problem do opanowania:
zaczęły mi wychodzić włosy.
Gdy pewnego ranka w dłoni zostało gęste pasmo, przypomniały mi się
natychmiast słowa lekarzy, że wypadanie włosów jest skutkiem ubocznym
chemioterapii. Specjalnie się tym nie przejąłem. W końcu bardziej martwiłem
się, aby nie stracić czegoś o wiele ważniejszego, a mianowicie głosu.
Jednak w momencie, gdy sprawy zaszły już tak daleko, że wygląd pogarszał
się z dnia na dzień, zaczęło mi to sprawiać coraz większą przykrość.
To nawet nie była próżność. Ogarnęło mnie uczucie obcości, naraz nie
byłem sobą, nie potrafiłem zaakceptować własnego wyglądu. A kiedy nagle
własne odbicie budzi niechęć - to boli i deprymuje.
Ale istnieje coś o wiele gorszego - momenty, kiedy w oczach innych ludzi
dostrzega się ból, czułość, współczucie, ubolewanie, a czasami nawet
przerażenie. Wtedy chciałoby się płakać i wyć, i krzyczeć:
- Nie patrzcie tak na mnie! Czy to jak wyglądam ma jakieś znaczenie?
Ale dziwnym trafem nowy stan powoduje jednocześnie coś fascynującego;
pewien rodzaj solidarności z własnym ciałem, dzięki której nabiera się
nowych sił do walki z chorobą. Chce się nie tylko wyzdrowieć, ale także
wyglądać tak jak niegdyś. To niemal wyzwanie.
Po zakończeniu drugiego etapu chemioterapii podjęto ostatecznie decyzję
co do miejsca przeprowadzenia transplantacji. Miało to nastąpić w USA. Z
paru powodów. Fred-Hutchinson-Institut w Seattle jest bodajże najlepszą
tego rodzaju kliniką na świecie. Tam w roku 1975 zaryzykowano pierwszą
transplantację tego typu i do tej chwili wykonano ich 2400. Gdyby wybór
padł na Barcelonę, potrzebne naświetlania musiałyby być przeprowadzone w
innej klinice, niż leczenie samego szpiku kostnego. Poza tym profesor
Rozman uznał, że w Ameryce nie będę tak niepokojony przez prasę, jak w
Hiszpanii.
W drodze do Stanów miał mi towarzyszyć doktor Albert Granena z Barcelony.
Studiował on przez pewien czas technikę transplantacji szpiku kostnego w
Seattle, co w późniejszym czasie wykorzystał w Hiszpanii. Fakt, że oprócz
mojego rodzeństwa był także doktor Granena, działał na mnie uspokajająco.
Dwudziestego drugiego października rozpoczęto w Hospital Clinico ostatnie
działania przygotowawcze - ponowną chemioterapię. Trzydziestego pierwszego
października odjechałem do USA. Z jednej strony pełen ufności, z drugiej -
z ciężkim sercem z powodu smutnego wydarzenia, jakie miało miejsce
ostatniego dnia przed wyjazdem. Musieliśmy mianowicie uśpić naszego
ukochanego owczarka Lido. Wprawdzie nie uważałem tego za zły omen, ale
bardzo przeżyłem. Dzieci były nadzwyczaj przygnębione. Mnie tym bardziej
martwiło, że zostawiam je w takim stanie. Zanosiło się na paromiesięczne
rozstanie. Albert i Julia nie podejrzewali nawet, że ich pożegnanie z ojcem
mogłoby stać się ostatnim - w najgorszym wypadku oczywiście.
W "Hutch"
O Seattle, w stanie Washington, nie wiedziałem do tej pory nic ponadto,