Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Ale książę uparł się przy swoim i wybierał się na tamten świat tak skwapliwie,
jak gdyby pociąg miał odchodzić za dwie minuty, a on bał się spóźnić na kolej.
Nastąpiła druga prośba, a ta opiewała, by panna Róża chciała czasem poświęcić jedno
wspomnienie swego anielskiego serca biednemu tułaczowi, gdy zginie daleko od swoich itd.,
itd.
Nowe łzy, nowe zaklęcia, nowy pośpiech na tamten świat i na koniec: wyjawienie obo-
pólnej wielkiej tajemnicy:
– Kocham, kocham cię nad życie, pierwszą moją i ostatnią miłością, Różo, aniele itd.
– Znamy się tak niedawno! (Rumieniec, czułe spojrzenie, odwrócenie twarzy, jako natu-
ralny wynik dziewiczej skromności).
– Ach, ujrzeć cię raz – jest to pokochać cię na wieki itd., itd.
Zważywszy krótki termin naznaczony tym wiekom do trwania, trudno było nie wierzyć w
dozgonną miłość księcia, a z tego samego powodu niepodobnym było zataić przed nim, iż jest
nawzajem kochanym. Jeszcze trochę łez i potrzeba było wrócić do zielonego salonu. Panna
Róża dostała, oprócz ściskania w sercu, jeszcze i migreny, ale została przy księciu wraz z
panną Władysławą.
Książę był wzorem spokoju, zimnej krwi i gotowości do umierania. Jedna tylko myśl tra-
piła go od czasu do czasu: Czy przypadkiem p. Wicenty nie pofolguje wobec wielkoluda
żmudzkiego i czy naprawdę nie przyjdzie strzelać się z Kwaskowskim? Albo czy pałasze nie
będą zbyt ciężkie i ostre, zwłaszcza że ci medycy mają szczególny spryt w krajaniu! I czy nie
lepiej by było doprawdy zgodzić się na tyralierkę z Moskalami – w drodze do obozu mogą
przecież zajść różne przeszkody: brak podwód, choroba, żandarmeria itp.
Po całej godzinie oczekiwania ujrzano na koniec pana Wicentego, Był on niezmiernie za-
dowolony z rezultatu swojej konferencji z Wyksztkiłłem i wskutek tego mówił więcej i prę-
dzej niż zwykle. Gdyby nie ta nader sprzyjająca okoliczność, dotychczas nie wiedziano by,
jak się skończyła konferencja, chociaż sześć lat upłynęło już od tego czasu. P. Wicenty nie
zwykł był na godzinę wymawiać więcej niż jedne sylabę, jeżeli zachodziło coś tak nadzwy-
czajnego jak w tym wypadku – łatwo tedy można obliczyć, że potrzebowałby tak coś około
półtora stulecia, nimby ukończył dłuższe jakie opowiadanie. Ale tym razem, zacząwszy w
południe, o zachodzie słońca powiedział już był wszystko, oprócz niektórych pomniejszych
szczegółów, które dodał nazajutrz rano. Zważywszy, że obowiązek mój powieściopisarski nie
pozwala mi nawet i tak długo nadużywać cierpliwości moich czytelników, więc proszę, by
łaskawie przypuścili, że ośmnaście godzin upłynęło od powrotu p. Wicentego z plebanii, i
opowiem im od razu wszystko, co o tej porze wiedział już p. Artur, a wraz z nim całe Cew-
kowice.
Wyksztkiłło z początku nie chciał zrzec się pierwszej myśli swojej, tj. by obydwaj prze-
ciwnicy wraz z sekundantami udali się do obozu i by rozstrzygnięcie sporu poruczyli kulom
moskiewskim. Ale p. Wicenty udowodnił jasno jak na dłoni, że najpierw on, Wicenty Kac-
prowski, dla dobra Ojczyzny musi koniecznie zostać w Cewkowicach, albowiem Biali cze-
kają tylko jego wyjazdu, by odmówić wszelkiego wsparcia powstaniu ze strony Galicji. Co do
p. Artura, niepodobna mu było oddalać się bez wiedzy i pozwolenia przełożonych, a ci nie
zgodziliby się nigdy na to, ażeby osłabiać siły przeznaczone do „szachowania” Moskwy z tej
strony. Pobity na tym polu, Wyksztkiłło proponował najprzód jakiś pojedynek amerykański,
polegający na tym, że każdy z przeciwników o pięćdziesiąt kroków od drugiego miał usiąść
na beczułce napełnionej prochem. W beczułce miał być wywiercony mały otwór, przez który
przetkano by lont, na jednym końcu zatlony. Oczywista rzecz, że kto pierwej wyleci w po-
128
wietrze, ten przegrał sprawę i może zgłosić się z rekursem u św. Piotra. Ma się rozumieć, że
p. Wicenty ani słyszeć nie chciał o podobnym eksperymencie pirotechnicznym i że na koniec
sam Wyksztkiłło przyznał, iż szkoda takiej ilości prochu dla tak „głupiej” sprawy. P. Wicenty
ze zręcznością prawdziwego dyplomaty podchwycił ten wyraz i wojując nim ciągle, odparł
wszystkie dalsze propozycje Wyksztkiłły co do różnych sposobów pojedynkowania się na
pistolety. Ostatecznie tedy zgodzono się na pałasze, warując z góry, iż nie wolno używać tej
broni do pchnięcia i że walka ma ustać, skoro jeden z zapaśników ranionym będzie do krwi.
Zważywszy, że w całej okolicy oprócz nożów kuchennych nie znajdowała się żadna broń
sieczna i że tylko jeden transport pałaszów, przeznaczony dla szachującej Moskwę kawalerii
narodowej, zakopany był u p. Dolskiego w Brodzisku, przeznaczono dom tego ostatniego na
miejsce walki i nazajutrz rano udał się tam p. Wicenty z panem Arturem końmi p. Kacprow-
skiego, a p. Wyksztkiłło z panem Kwaskowskim końmi wójta cewkowickiego, który na we-
zwanie księdza Ilczyszyna ofiarował z wszelką gotowością swój ekwipaż dla „Polaków”.
P. Dolski przyjął gości z otwartymi ramionami i nie posiadał się z radości, że jeden z nich
jest znad Dniepru, drugi znad Wilii, a trzeci znad Bohu. – A ja znad Worony, bracie! – wołał
w uniesieniu i ściskał każdego po kolei, częstując wódeczką, chlebem z masłem i innymi za-
kąskami. Był to szlachcic obdarzony od natury fizjonomią podobną do tej, którą gdy raz
sławny niemiecki malarz, Kaulbach, ujrzał w albumie Matejki i gdy się dowiedział, że nie jest
ona utworem fantazji, ale potretem żyjącego człowieka, zawołał: „Teraz pojmuję, dlaczego
wy w Polsce co chwila macie jakieś powstanie”. Niezmiernie żywe i ogniste oczy, cera moc-
no śniada, pełna czarna broda, ruchliwość przechodząca wszelkie wyobrażenie, wszystko to