Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Coś ścisnęło mnie w żołądku, zwinęło się w czarną kuleczkę, zadrżało i umarło.
Wstrząsnęło mną tak mocno, że nie byłam w stanie się poruszyć. Siła, którą czułam jeszcze
przed chwilą, odrodzenie odwagi - o ile właśnie o to chodziło - zgniły jak śliwka. Mniej
więcej metr przede mną stała skrzynka na listy w kształcie królika, a obok niej coś, co
przypominało trzy czy cztery stopnie. Widok przysłaniała mi mała, brzydka choinka, niewiele
większa ode mnie, ale wystarczająco duża, by zasłonić to, co czaiło się za nią.
Prawdopodobnie było to jedno z tych pustych podwórek, na których nie ma nic poza trawą i
betonowymi ścieżkami. Nie mogłam jednak mieć pewności: to było tylko moje przeczucie.
Sekundę później po schodach zszedł jakiś mężczyzna. Poruszał się szybko i pewnie,
ale lekkim krokiem. Nie rozglądał się na boki, więc miałam szczęście. Poszedł ścieżką ku
zaparkowanemu jakieś dwadzieścia pięć metrów dalej volvo kombi. Pewnie znalazł się dość
blisko Lee i Tima, ale nie byłam pewna, jak bardzo, bo w ogóle ich nie widziałam.
Mężczyzna miał na sobie wojskowe spodnie, biały T-shirt i czarną kurtkę. Szedł boso.
Otworzył kluczykiem bagażnik i wyjął małą białą teczkę. Obserwowałam to wszystko,
widząc jego ruchy bardzo wyraźnie, lecz przez cały czas nie byłam w stanie się poruszyć.
Mężczyzna zamknął bagażnik i odwrócił się. Uświadomiłam sobie, że powinnam była się
ruszyć, kiedy miałam okazję. Poczułam dreszcz na całym ciele, na każdym centymetrze
skóry. Przedziwne uczucie. Czułam mrowienie nawet na głowie, pod włosami. Wiedziałam,
że moja twarz zrobiła się czerwona, mimo że oczywiście nie mogłam jej zobaczyć.
I nadal nie byłam w stanie się poruszyć.
Facet szedł prosto na mnie. Zapomniałam o Lee, zapomniałam o Nowozelandczykach.
Cały świat skurczył się do mnie i do niego, do mnie i do tego człowieka. Nadal szedł lekkim
krokiem, mimo późnej pory czekała go chyba jakaś praca.
Poruszyłam jedną częścią swojego ciała. Oczami. Poruszyłam oczami. Bo z prawej
strony wyczułam jakieś drgnięcie. Tylko drgnięcie. Mój wzrok podążył w jego stronę. Ursula
cicho chyłkiem przechodziła na drugą stronę drogi. Stawiała długie kroki. Czułam się tak,
jakbym obserwowała ważkę pędzącą od jednego liścia lilii wodnej do drugiego.
W jej dłoni błysnęło coś ostrego. Nóż, w którym odbiło się światło ulicznej latarni.
Kto wie, jak by się to potoczyło? Gdy stoisz bez ruchu, ludzie mogą przejść obok i cię
nie zauważyć. Nawet zwierzęta. Kiedyś robiłam takie kawały naszemu staremu psu Millie.
„Całkowity bezruch i całkowita cisza - mówiłam sobie w myślach. - To nasza jedyna
szansa. Nie ruszać się. Bezruch i cisza”.
I wtedy krzyknęłam.
Teraz, kiedy o tym myślę, kiedy o tym piszę, trochę to rozumiem. A przecież
„zrozumieć znaczy wybaczyć”. Prawda? Tak się mówi. Więc to musi być prawda.
Rozumiem, że krzyknęłam z powodu tego wszystkiego, przez co przeszliśmy, dlatego
że widziałam już zbyt wielu zabitych ludzi, dlatego że kiedyś widziałam, jak Lee zabija
nożem człowieka, i dlatego że sama zabijałam ludzi z zimną krwią. I z powodu Robyn. To
wszystko rozumiem. I niczego innego nie potrzebuję wiedzieć, prawda?
Prawda?
Kiedy wracam do tego myślami, tak jak teraz, pamiętam tamten krzyk jak coś w
rodzaju gardłowego dźwięku, suchego wrzasku. Może to był raczej szloch niż krzyk. To
chyba jedyna rzecz, którą zrobiłam dobrze. Dźwięk był niski, ochrypły, a nie głośny i
kruszący szkło, który zwabia ludzi do drzwi, psy pobudza do szczekania, a koty do
miauczenia. Mieliśmy szczęście, że usłyszał go tylko jeden wrogi żołnierz.