Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
- Wybacz mi zwrócił się do Chipa.
- Znam Lennoxa - powiedział Chip. - Sam przegrałem do niego trochę pieniędzy.
Kiedy wszedł Lennox, Jaya uderzył w nozdrza zalatujący od niego słodko-kwaśny zapach, kojarzący się z fermentacją.
- Jak się masz, przeklęty hultaju? - pozdrowił szynkarza Chip. Lennox obrzucił go zimnym spojrzeniem.
- Zauważyłem, że nie nazywa mnie pan przeklętym hultajem, kiedy przegrywa.
Jay przyglądał się niespokojnie przybyszowi. Lennox miał na sobie żółty kaftan i bryczesy, a na nogach jedwabne pończochy i buty z klamrami, ale mimo to wyglądał jak szakal przebrany za człowieka: roztaczał wokół siebie aurę zagrożenia, czego nie potrafił zamaskować nawet wyszukany strój. Jednak Jay nie potrafił się przymusić do zerwania z nim kontaktów. Była to bardzo pożyteczna znajomość: Lennox zawsze wiedział, gdzie odbywa się walka kogutów, zmagania gladiatorów albo wyścigi końskie, i sam potrafił zorganizować grę w karty albo w kości.
Chętnie udzielał też kredytu młodym oficerom, którym skończyła się gotówka, a chcieli kontynuować grę; stąd właśnie zrodził się aktualny problem Jaya - był winien Lennoxowi sto pięćdziesiąt funtów. Głupio wyjdzie, jeśli szynkarz zażąda teraz od niego zwrotu tych pieniędzy.
- Przecież wiesz, Lennox, że się dzisiaj żenię... - zaczął.
- Owszem, wiem - odparł Lennox. - Wpadłem wypić pańskie zdrowie.
- Ależ proszę, proszę. Chip, podaj kieliszek dla pana Lennoxa.
Chip rozlał szczodrze brandy do trzech kieliszków.
- Za pana i pańską narzeczoną - wzniósł toast Lennox.
- Dziękuję - odparł Jay.
- Jutro wieczorem, w kawiarni lorda Archera, organizowana jest wielka gra w faraona, kapitanie Marlborough - powiedział Lennox.
- To coś dla mnie - ucieszył się Chip.
- A pan, kapitanie Jamisson, będzie pewnie zbyt zajęty?
- Na to się zanosi - mruknął Jay. I tak nie miałbym za co zagrać, pomyślał.
Lennox odstawił kieliszek.
- Życzę panom dobrego dnia i mam nadzieję, że ta mgła się uniesie - powiedział i wyszedł.
Jay odetchnął z ulgą. Nie padło ani jedno słowo o pieniądzach. Lennox wiedział, że ostatni dług spłacił za Jaya ojciec, i być może był przekonany, że i tym razem zrobi to sir George. Jay zaczął się zastanawiać, jaki był prawdziwy cel wizyty Lennoxa: z pewnością nie przyszedł tu po to, by wychylić kieliszek brandy. Dręczyło go nieprzyjemne przeczucie, że składając tę wizytę, Lennox chciał mu dać coś do zrozumienia. W powietrzu wisiała nie wypowiedziana groźba. Ale czymże, u licha, właściciel szynku mógłby zagrozić synowi George'a Jamissona?
Z ulicy dobiegał turkot przejeżdżających przed domem powozów. Jay wyrzucił Lennoxa z myśli.
- Zejdźmy na dół - powiedział do Chipa.
Wspaniały, przestronny salon urządzony był kosztownymi meblami wykonanymi przez Thomasa Chippendale'a. Pachniało woskiem polerskim. Matka, ojciec i brat Jaya czekali już na nich. Alicia pocałowała syna. Sir George i Robert powitali go bardziej oficjalnie - nigdy nie stanowili kochającej się rodziny, poza tym wciąż mieli w pamięci kłótnię o prezent na dwudzieste pierwsze urodziny Jaya.
Jay i Chip przyjęli od lokaja po filiżance kawy. Zanim zdążyli unieść je do ust, drzwi otwarły się z impetem i do salonu wpadła jak burza Lizzie.
- Jak śmiałeś? - krzyknęła gniewnie. - Jak śmiałeś?
Jay zamarł. O co znów chodzi? Lizzie była zarumieniona ze wzburzenia, jej oczy ciskały błyskawice, pierś falowała. Była już w stroju ślubnym, na który składała się prosta biała suknia i biały czepek, i wyglądała zachwycająco.
- Co ja takiego zrobiłem? - spytał Jay.
- Ślubu nie będzie! - zawołała.
- O, nie! - krzyknął Jay. Chyba nie straci jej teraz? Ta myśl była nie do zniesienia.
Za Lizzie wbiegła do salonu odchodząca od zmysłów lady Hallim.
- Lizzie, córeczko, proszę cię, przestań - jęczała. Inicjatywę przejęła matka Jaya.
- Lizzie, kochanie, cóż się u licha stało? Powiedz nam, proszę, co cię tak wzburzyło?
- To! - powiedziała Lizzie i pomachała plikiem kartek. Lady Hallim załamywała ręce.
- Przeczytała list od mojego nadleśniczego - wyjaśniła.