Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Podczas deseru wznoszono toasty za powodzenie wyprawy,
które każdy w głębi duszy, bardziej lub mniej świadomie, wiązał z nieobecnością Tudo-
ra Browna. Następnie wszyscy przeszli na pokład, by wypalić cygaro.
Zapadła głęboka noc. W dali, na północy, widać było światła Przylądka Świętego Ma-
teusza, Pierres-Noires i wyspy Ouessant. Na południu przesuwało się za rufę duże świa-
tło stałe przylądka Raz i migające światło przerywane Tevennec. Ukazało się natomiast
małe światło stałe na falezie przylądka Raz, które oświetlało tylko dwa sektory zachod-
nie, o szerokości 41° jeden i 30° drugi, a to oznaczało, że szli dobrym kursem. Na lewym
trawersie ,,Alaski” pojawiało się co cztery sekundy światło błyskowe wyspy Sein. Sprzy-
jająca bryza z północnego wschodu zwiększała szybkość statku napierając na jego bak-
burtę i sprawiała, że kołysał się mało, choć morze było wzburzone.
Kiedy biesiadnicy wyszli na pokład, człowiek pełniący służbę na rufie kończył wy-
ciągać log.
— Dziesięć i jedna czwarta węzła — zameldował kapitanowi, który podszedł do nie-
go, by poznać wynik pomiaru.
— Świetne tempo! Pisalibyśmy się na nie chętnie przez jakieś pięćdziesiąt, sześćdzie-
siąt dni! — rzekł śmiejąc się doktor.
— O tak! Wtedy niewiele spalilibyśmy węgla do Cieśniny Beringa! — odrzekł kapi-
tan, po czym opuścił doktora i zszedł do siebie.
Z otwartej dużej skrzyni z przegrodami, stojącej pod barometrami i chronometrami,
wybrał mapę podklejoną płótnem, rozwinął ją i rozłożył na biurku w silnym świetle za-
wieszonej u sufitu lampy. Była to mapa admiralicji brytyjskiej, z zaznaczonymi wszyst-
kimi szczegółami strefy morskiej zwanej armorykańską, przez którą właśnie przepły-
wała ,,Alaska”, między 47° i 49° szerokości geograficznej północnej, 4° i 5° długości geo-
graficznej zachodniej. Mapa miała blisko metr kwadratowy powierzchni. Było na niej
wszystko: wybrzeża, wyspy, światła stałe i obrotowe, ławice piaszczyste, głębokości,
a nawet zalecane kierunki. Wydawało się, że z taką mapą i busolą każde dziecko mogło-
by prowadzić największy statek po tych jakże przecież niebezpiecznych wodach, któ-
re pochłonęły niegdyś pewnego znakomitego oficera marynarki francuskiej, poruczni-
ka Mage’a, badacza Nigru, wraz z jego statkiem „Magicienne”, całą załogą i ładunkiem,
a przedtem jeszcze ,,Sane” i tyle innych.
Przypadek chciał, że kapitan Marsilas nigdy dotąd nie pływał po tych wodach. Je-
dynie konieczność postoju w Breście przywiodła go tutaj; gdyby nie to, płynąłby po
otwartym morzu. Toteż w trosce o wybranie właściwej drogi, zdany był wyłącznie na
uważne studiowanie mapy. Ale sprawa wydawała się banalnie prosta. Pozostawiwszy po
94
95
lewej cyple Van i Raz oraz wyspę Sein — legendarne miejsce pobytu dziewięciu kapłanek, niemal zawsze osłonięte wodnym pyłem huczących fal — wystarczyło płynąć pro-
sto na zachód, póki nie wydostaną się na pełne morze, a potem skręcić na południe. Sta-
łe światło wyspy wyznaczało dokładnie jej pozycję, a według mapy, o mniej niż ćwierć
mili na zachód od tego światła wyspa kończyła się stromo wysokimi falezami, otwarte
morze zaś wokół nich szybko osiągało głębokość stu metrów. Taki punkt orientacyjny
był niezwykle cenny podczas równie ciemnej nocy. Po skrupulatnym obejrzeniu, mapy
kapitan zdecydował się przepłynąć obok niego bliżej, niżby to prawdopodobnie uczy-
nił w pełnym świetle dnia, to jest w odległości trzech lub czterech mil po pełnym mo-
rzu. Powrócił tedy na pokład, rzucił okiem na morze i kazał Erikowi zmienić kurs o 25°
na południowy zachód.
Rozkaz zaskoczył młodego porucznika.
— Na południowy zachód? — zapytał z szacunkiem, sądząc, że źle usłyszał.
— Powiedziałem na południowy zachód — powtórzył oschle kapitan. — Nie odpo-
wiada panu ten kurs?
— Skoro pan pyta, kapitanie, to muszę wyznać, że nie — odparł szczerze Erik. — Wo-
lałbym płynąć dalej na zachód.
— Po co?... Żeby stracić jeszcze jedną noc? — rzekł kapitan tonem nie znoszącym
sprzeciwu.
Erik nie śmiał nalegać. Wydał taki rozkaz, jaki sam otrzymał. W końcu jego dowód-
ca był doświadczonym marynarzem, któremu można w pełni zaufać.
Zmiana kursu, choć minimalna, wystarczyła, by w odczuwalny sposób zmienić za-
chowanie statku. ,,Alaską” zaczęło mocno kołysać, a po każdym przechyle pikowała
dziobem w fale. Wokół niej wrzała kipiel krótkich fal o białych grzbietach.
Log wskazywał czternaście węzłów, ponieważ zaś wiatr wzmagał się jeszcze, Erik
uznał za rozważne zrefowanie żagli.
Doktor i Bredejord, znękani nagłymi niedomaganiami, nie zwlekając zeszli do swych
kajut. Kapitan, który przez kilka minut przechadzał się tam i z powrotem po pokładzie,
wkrótce uczynił jak oni.
Jeszcze dobrze nie wszedł do swej kajuty, a już zjawił się tam Erik we własnej oso-
bie.
— Kapitanie — rzekł — usłyszałem przed chwilą jakieś podejrzane odgłosy po bak-