Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Trupy sobie na jeziorze połówcie, nie bronię... a do domów, póki głowy całe... Jam nie winien ich śmierci...
NASK IFP
UG
Ze zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej UG
61
Jeszcze mówił to, gdy spod tynu, gdzie gęsto rosły łopiany, po-krzywy i łozy, ruszyło się coś, podniosło... wstał jakby trup blady chwiejąc się na połamanych nogach. Twarz miał obmazaną krwią za-schłą, oko jedno wybite, z którego spiekła toczyła się ropa. Wstał i rękę podniósł, i jak omackiem na głos idąc, gdzie stały dzieci kmiece, po-czął krzyczeć chropawym głosem:
– On nie winien!... Czaru i duru dał nam w miodzie... szczuł brata na brata, jątrzył i nawoływał, aż nam oczy krwią naszły i pamięć od-biegła... On nie winieni on! On!... – powtarzał wlokąc się coraz bliżej pokaleczony biesiadnik, który noc całą pod tynem w chwaście przeję-
czał. – On... on! psi syn... sam, nie my... bodaj zginął mamie!
Schylił się pod nogami zobaczywszy leżący kamień, na którym jeszcze wczorajszej krwi przyschłej widać było ślady, i porwawszy go z całą siłą cisnął na stojącego. Pomimo osłabienia taka była moc gniewu, co nim miotał, że kamień, oknem wpadłszy do izby, sprzęt jakiś zdruzgotał. W tejże chwili czeladź kneziowa leciała nań już, sznur z pętlą na głowę zarzuciła staremu, który się zachwiał, padł, z gardła mu się dobył głos chrapliwy... i trupa już ciągnęli po ziemi oprawcy ku wałom.
Z groźnym mruczeniem stojący kmiecie cofnęli się, zobaczywszy to ciało u nóg swoich, i poszli nazad nie zaczepiani ku mostowi, gdzie na nich konie i ludzie czekali, a wkrótce później cała ich gromada, krzycząc, nazad odciągała. Niewiast tylko kilka zostało u mostu, aby ciała pomordowanych pozabierać.
Z grodu teraz czeladź się na hać wysypała, nie żeby im dopomóc, lecz by młodsze wypatrzyć. Z tych dwie czy trzy, mimo wrzasku, na gród wciągnięto, a kneź, przypatrując się dokazującej drużynie, uśmiechał się tylko.
Wkrótce ucichło wszystko... Widać było tylko poniżej, jak starsze niewiasty odnosiły ciała, które jezioro na brzego rzuciło, jak drugie czółnami płynęły ku trupom, które widniały z dala.
Hengo pośpiesznie przywiązywał do koni resztki swego towaru i mienia, aby co prędzej z grodu wyruszyć. On i Gerda, więcej jeszcze od ojca wystraszony, śpieszyli, by przed południem znaleźć się za wa-
łami.
Tu się z nimi zetknął czekający na nich Sambor. Smutny i zakłopo-tany do Niemca się zbliżył. Obejrzał się naprzód, czy ich kto z czeladzi nie podsłuchuje.
NASK IFP
UG
62
Ze zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej UG
– Człowiecze dobry – rzekł – bo mi się zda, że złym nie jesteś...
czy wracasz koło Wiszowego dworu?
Nie śmiejąc czy nie chcąc mówić Hengo skinieniem głowy potwierdził ten domysł.
– Zanieście tam pokłon ode mnie – dodał. – Tęskno mi za nimi, choć tu nam zabawy nie braknie i dobrze na zamku u knezia... czego chcieć... śmiechu dosyć! Powiedzcie im jeno, coście widzieli i jak my tu ucztujemy!... Będą się radowali, że mnie tu oddali. Uciekłbym może nazad i ani mur, ani woda, ani kłoda by mnie nie wstrzymała, gdyby nie to, że tu tak wesoło... Powiedzcie – powtórzył – coście widzieli.
Hengo to na niego spozierał, to na zamek i wieżę, to na swoje konie, którym sakwy poprawiał, pilno mu się wyrwać było, a głosu się własnego obawiał, kiwnął więc tylko głową w milczeniu.
– Powiedzcie tam – dodał Sambor – że wczoraj dużo kmieci uby-
ło... i jak im piękny pogrzeb sprawili... Obiecują nam, że tak ochoczo będzie co dnia... W lochu pod wieżą, nie licząc bratanka z wyłupiony-mi oczyma, jest też kmieci kilkoro... na innych powoli kolej przyjdzie...
Hengo, ciągle potrząsając głową i oglądając się coraz niespokojniej dokoła, wreszcie dał znak chłopcu, aby ustąpił. Nie było czasu do stra-cenia; Niemiec i syn jego siedli na konie. Kneź patrzał ze drzwi, jak ruszali, ale nie rzekł już nic. Za wrotami i hacią dopiero Hendze się jakoś lżej zrobiło... Wolał już puszczę niż taką gościnę...
Żwawo więc pognali konie tąż samą drogą, co wczora, równie pu-stą, jak wprzód była. Dopóki wieżę szarą i kruki nad nią latające widać było, Niemiec się oglądał bojaźliwie, jakby się lękał jeszcze, by go nie zawrócono. Gerda, trzęsąc się ze strachu, słowa do ojca nie śmiał
przemówić. Wkrótce też znaleźli się w lesie i tu dopiero bezpiecznymi się uczuli.
Droga, którą ze smerdą razem przebyli, nawykłemu do włóczęgi pamiętną była. Lękał się jej wszakże Niemiec, aby nie spotkać groź-