Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Myśląc o tym, nie mogę się
oprzeć rozrzewnieniu i przyrzekam jej w duszy, że jej nie będzie zimno, póki ja żyję.
Gdyby miłość nasza była złą, nie mógłby się unosić nad nami taki spokój. Bo, że Anielka
nie nazwała swego uczucia po imieniu – to wszystko jedno: niemniej ono istnieje. Cały dzi-
siejszy dzień zeszedł nam jak sielanka. Nie lubiłem dotąd niedzieli; teraz spostrzegam, że
niedziela od rana do wieczora może być jednym poematem, zwłaszcza na wsi. Zaraz po her-
bacie poszliśmy do kościoła na ranną wotywę. Ciotka szła z nami, a nawet i pani Celina, ko-
rzystając z cudnej pogody, kazała się przy nas toczyć w fotelu. Ludzi było niewiele, bo lud
zbiera się tłumnie dopiero na sumę. Siedząc w ławce obok Anielki miałem jakieś błogie złu-
dzenie, że siedzę obok mojej narzeczonej. Chwilami spoglądałem na jej słodki, kochany pro-
fil, na ręce, które trzymała oparte przed sobą na ławce, i to skupienie, jakie było widać w jej
postawie i twarzy, udzielało mi się mimo woli. Zmysły moje uśpiły się, myśli stały się czyste,
i kochałem ją w tej chwili zupełnie idealną miłością, bom czuł jak nigdy, że to jest bez-
względnie inna kobieta od tych, które spotykałem dotychczas – stokroć lepsza i czystsza.
Dawno nie zaznałem podobnych wrażeń jak w tym wiejskim kościele. Złożyła się na nie i
obecność Anielki, i powaga kościelna, i łagodne migotanie świec w mroku ołtarza, i smugi
kolorowe światła z okien, i świergot wróbli przy szybach, i cicha msza. Wszystko to miało w
sobie jeszcze jakąś senność poranną, a oprócz tego było ogromnie kojące. Myśli moje zaczęły
się układać tak równo i spokojnie jak obłoki dymu z kadzielnicy przed ołtarzem. Zbudziło się
we mnie coś, jakby chęć ofiary z siebie, i głos wewnętrzny jął mi mówić: Nie mąć tej jasnej
wody, uczcij jej przezroczystość.
Tymczasem msza się skończyła i wyszliśmy z kościoła. Przed progiem kościelnym spo-
strzegłem z niemałym zdumieniem oboje starych Łatyszów, siedzących na ziemi z drewnia-
nymi miseczkami w ręku i proszących o jałmużnę, Ciotka, która wiedziała o moim datku,
wpadła na ich widok w wielki gniew i poczęła ich łajać, lecz stara Łatyszowa, nie przestając
wyciągać ku nam swojej miseczki, odrzekła spokojnie;
– Co je pańska hojność, to pańska hojność, a co wola boska, to wola boska. Woli boskiej
nie trza się przeciwić. Kiejś nam, Jezusicku, kazał tu siedzieć, to ostaniem, teraz i na wieki
wieków, amen.
Z tego rodzaju rozumowaniem nie było się co spierać. Zwłaszcza owo: „na wieki wieków,
amen”, zaimponowało mi do tego stopnia, że dałem im jałmużnę dla samej oryginalności. Ten
lud wierzy w gruncie rzeczy w przeznaczenie; poddając się mu ślepo, chrystianizuje je tylko
na własny sposób. Tacy Łatyszowie, którym dałem tysiąc dwieście rubli, są teraz zamożniejsi,
niż byli kiedykolwiek, a jednak poszli pod kościół w przekonaniu, że im tak kazało przezna-
czenie, które staruszka nazywa po swojemu: wolą boską.
Wracaliśmy teraz do domu. Dzwoniono właśnie na sumę. Drogą ciągnęły gromady męż-
czyzn i kobiet. Ludzie z dalszych folwarków szli gęsiego przez pola, ścieżkami w zbożu, któ-
re, lubo jeszcze zielone, wyrosło już tej wczesnej wiosny dość wysoko. Jak okiem sięgnąć,
widać było w jasnych głębiach powietrznych jaskrawe chustki dziewcząt, jak różnobarwne
kwiaty maku rosnącego wśród zieleni. Mówiąc nawiasem, takich szerokich przestrzeni po-
wietrznych nie ma w całej Europie, jak u nas. Co mnie także uderzyło, to ów wybitny cha-
rakter niedzielny, widoczny zarówno w ludziach, jak w naturze. Prawda, że pogoda była
przepyszna, ale zdawało się, że wiatr nie wieje dlatego, że to niedziela, że zboże nie kołysze
105
się łanem i liście nie trzęsą się na topolach, bo niedziela; wszędy wielki a wesoły spokój, ci-
sza, odświętne stroje i w bród światła.
Wyjaśniałem Anielce, ze stanowiska sztuki, piękności widoku i tych barwnych plam, har-
monizowanych przez błękitny ton powietrza. Potem zaczęliśmy mówić o chłopach. Ja przy-
znaję się, że widziałem w nich tylko wielki zbiór mniej lub więcej malowniczych modeli.
Anielka za to patrzyła na nich zupełnie inaczej. Opowiadała mi o nich mnóstwo charaktery-
stycznych rzeczy, smutnych i wesołych, przy czym ożywiła się opowiadaniem i ruchem, i tak
była urocza, że mimo woli począłem, spoglądając na nią, powtarzać trzy ostatnie wiersze po-
ematu, który pisałem jeszcze w uniwersytecie, a którego całej reszty zapomniałem zupełnie.
I dziwię się tylko, że kwiaty
Pod twymi stopami nie rosną,
Ty maju, ty raju, ty wiosno!
Rozmowa zeszła znów na Łatyszów, a raczej na starą Łatyszowa, której podkościelne ro-
zumowania rozśmieszyły nas w końcu. Począłem stosować je do siebie. Ponieważ ciotka po-
została z panią Celiną, którą służący toczył w wózku, o kilkanaście kroków za nami, mogłem
z całą swobodą wspomnieć o naszej ostatniej przechadzce po parku.
– Niedawno – rzekłem – ja prosiłem cię o jałmużnę, a ty mi ją dałaś. Widzę teraz, że mnie
to nie obowiązuje do niczego i że mogę iść pod kościół.
– Aha! – odpowiedziała Anielka – i prosić inne dusze miłosierne o to samo. Ciocia wybie-
rze się dziś, by jedną taką duszyczkę zaprosić na jutro do Płoszowa; rozumiem!
W odpowiedzi rzekłem, że Hilstówna jest za duża, żeby ją jedno serce zdołało pomieścić, i
że trzeba by się co najmniej we trzech w niej kochać, ale Anielka nie przestała się ze mną
przekomarzać i wygrażając mi palcem, powtarzała:
– Coś ja tam podejrzewam, coś podejrzewam!
– Na teraz niesłusznie – odpowiedziałem – bo serce moje jest składem tylko braterskich
uczuć, i panuje w nim wyłącznie to złośliwe stworzenie, które mi w tej chwili dokucza.
Anielka przestała mi wygrażać i śmiać się, a jednak zwolniła kroku i po chwili połączyli-
śmy się ze starszymi paniami. Zresztą cały dzień zeszedł nam bez chmurki i tak wesoło, iż
często wydawało mi się, że jestem studentem. Oczyma mówiłem jej wprawdzie, że ją kocham