Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Idźmy do obozu i wyprawmy wesołą ucztę na cześć naszych nowych przyjaciół, a może pucharek lub dwa małmazji czy kanaryjskiego wina ulży mi trochę i moim obolałym gnatom, choć niejeden dzionek minie, zanim wrócę do siebie, słowo daję. — Co powiedziawszy obrócił się na pięcie i poszedł przodem, a reszta za nim; na powrót zanurzyli się w las i znikli z oczu.
Tej nocy wielka łuna trzaskających ognisk oświetlała polanę, bo choć Robin i cała trójka z wyjątkiem Muszki, syna młynarza, była boleśnie pobita i podrapana na całym ciele, to jednak nie byli tacy zmaltretowani, żeby się nie poweselić na uczcie wydanej na cześć nowych członków bandy. Po dalekich i cichszych zakamarkach lasu odbijały się echa pieśni, żarty i śmiech, noc mijała szybko, tak jak zwykle mijają chwile uciechy, aż wreszcie wszyscy rozeszli się po swoich szałasach i nastała cisza, tak jakby wszystko zasnęło.
Tak oto w ciągu jednego dnia wydarzyły się trzy wesołe przygody, z których jedna drugiej deptała po piętach.
Mały John jednak miał język nieposkromiony, tak że po troszeczku cała historia jego bójki z Garbarzem i bójki Robina ze Szkarłatnym Willem wyszła na jaw. A ja wam ją opowiedziałem, abyście i wy się ze mną pośmieli z tych wesołych perypetii.
Tak już się dzieje na świecie, że sprawy poważne splatają się z wesołymi do tego stopnia, że powstaje zupełna czarno-biała mieszanina, aż życie nasze, rzec można, przypomina szachownicę, na której prosty lud grywa w warcaby przy buzującym oghiuw oberży w zimowe wieczory.
Tak też się miało z Robin Hoodem, bo po tym sowizdrzalskim dniu, który właśnie przeżyliśmy wraz z nim i paroma innymi narwańcami, wprędce nastąpił dzień znacznie poważniejszych przedsięwzięć, choć i wesołości w nim nie brakowało.
Część czwarta, która opowiada o tym, jak Robin Hood pomógł w nieszczęściu Allanowi z Doliny i wybrał się w tym celu na poszukiwanie Kusego Braciszka ze źródlanego opactwa. A także o tym, jak Robin Hood połączył dwoje wiernych kochanków i nie dał złamać im życia.
I. Robin Hood i Allan z Doliny
Opowiedzieliśmy właśnie, jak to pech prześladował Robin Hooda i Małego Johna, aż nabawili się sińców i guzów. Z kolei więc opowiemy, jak zrehabilitowali się przez dobry uczynek, choć Robin ucierpiał przy tym co nieco.
Minęły dwa dni i obolałe kości nie dokuczały już tak bardzo Robin Hoodowi, chociaż — kiedy się zapomniał i poruszył zbyt raptownie — ból dźgał go to tu, to tam, przypominając: “Zbito cię na kwaśne jabłko, bratku”.
Ranna rosa świeciła jeszcze na trawie, dzień był pogodny i wesoły. Robin Hood siedział pod dębem, obok wyciągnął się na murawie Szkarłatny Will, założył ręce pod głowę i kontemplował czyściuteńkie niebo, Mały John siedząc w kucki strugał pałkę z grubego konaru dzikiej jabłoni; reszta bandy porozmieszczała się wkoło.
Will Kędzierzawy, który znał mnóstwo baśni i legend, opowiadał o przygodach sir Carodoca, zwanego Suchorękim, z czasów króla Artura, i o jego wiernej miłości do swej jedynej, o tym, na co się odważyli i co przecierpieli dla siebie. Krążyło o nich wiele pieśni i ballad, dworskich i gminnych. Słuchali go w niemym skupieniu, a kiedy historia dobiegła końca, niejeden westchnął z głębi piersi, porwany opowieścią o rycerskiej odwadze i poświęceniu.
— Człek zmienia się na lepsze — powiedział Robin Hood — kiedy słyszy o tych szlachetnych ludziach, którzy żyli tak dawno temu. Coś mu mówi w duszy: ,,Porzuć swoje mizerne upodobania, porzuć te błahostki i staraj się postępować tak jak oni”. Pewno, że można nie dać rady i wypaść gorzej od nich, ale człek korzysta już przez samo usiłowanie. Przypomina mi się, że mędrzec nasz i nauczyciel, Swanthold, zwykł mawiać: “Ten, kto rzuca się na księżyc i nie dostaje go, skacze wyżej niż ten, kto zgina się po szeląg leżący w błocie”.
— Zaiste — rzekł Will Stutely — to piękna myśl, ale mimo wszystko, wodzu, jeden dostaje szeląga, a drugi figę, a bez grosza człowiekowi kiszki marsza grają. Tych historyjek przyjemnie się słucha, ale gorzej brać je za wzór, moim zdaniem.
— Jak Boga szczerze kocham — zaśmiał się Robin — ty zawsze musisz podstawić nogę i zapatrzona w niebo wzniosła myśl ryje nosem w piach. Mimo wszystko masz trzeźwą głowę, bracie Stutely. Sprowadziłeś mnie na ziemię i właśnie przychodzi mi na myśl, że od dawien dawna nie zaprosiliśmy nikogo do nas na obiadek. Tymczasem skarbiec nasz pustoszeje, bo nie było chętnych do płacenia rachunków. Bierz więc, Stutely, sześciu ludzi, ruszaj na wyprawę i pamiętaj, żebyś nam tu sprowadził kogoś na wieczerzę. Fosse Way to najlepszy gościniec, tam się zawsze ktoś znajdzie. My tymczasem przygotujemy tu wspaniałą ucztę dla gościa, kim by on nie był. Aha, jeszcze jedno, Stutely. Masz wziąć ze sobą Szkarłatnego Willa, bo trzeba go zapoznać z naszym terenem.
— Dziękuję ci, wodzu — powiedział Stutely, raźno skacząc na nogi — żeś mi powierzył tę przygodę. Dalibóg, robię się niemrawy od tego próżniactwa. A do kompanii wybiorę sobie Muszkę Młynarczyka i Artura Łagodnego, oni obaj, jak dobrze o tym wiesz, wodzu, mają ciężką rękę i dryg do pałki. Prawda, Niały Johnie?
Wszyscy się na to roześmieli prócz Małego Johna\i Robina, który zrobił kwaśną minę.
— Mogę się tylko wypowiedzieć co do Muszki — rzekł — i Szkarłatnego Willa, mojego kuzyna. Rano oglądałem sobie żebra i stwierdziłem, że mam ciało pstrokate jak żebracza opończa.
Dobrawszy sobie jeszcze czterech chwatów Will Stutely wyruszył ze swoją drużyną spróbować szczęścia na gościńcu Fosse Way i sprowadzić, jak się uda, bogatego gościa na wieczerzę w Sherwoodzie.