Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Podnieśli bochenek z ziemi i usiłowali go przełamać.
— Co to jest? — zawołał Placek. — Nie był on tak czerstwy, kiedyśmy go znaleźli. Spróbujmy zębami.
Rozwarł szeroko usta i chciał ugryźć bochenek, lecz nagle krzyknął boleśnie, bo omal nie wyłamał wszystkich zębów. Spojrzeli na siebie z przerażeniem.
— Ten chleb jest z kamienia! — wykrzyknął zdumiony Placek. — Ach, ta nasza zła matka tak sobie z nas zakpiła!
Jacek zamyślił się i rzekł ponuro:
— A może to nie ona? Matka nas nigdy nie oszukała..: To niemożliwe… Ten chleb odmienił się przez czary. Kiedy go ukradłem, był piękny, popękany i rumiany i nie był wcale ciężki. Spojrzyj, jak wygląda teraz: jest szary i bardzo ciężki. To dlatego nie mogłem go udźwignąć… Źle, Placku! Ktoś nas prześladuje…
— To kara boska! — krzyknął ktoś ponad nimi.
Z przerażeniem zadarli głowy i ujrzeli na dębowej gałęzi olbrzymiego kruka, który był zupełnie biały i patrzył na nich1 mądrymi oczyma z pogardą i lekceważeniem.
— To ty przemówiłeś do nas? — zapytał drżący z trwogi Jacek.
— Ja! — odrzekł kruk.
— A czegóż ty od nas chcesz?
— Gdybym był młodszy, tobym wam wydziobał oczy i wyjąłbym wam serce. Nie uczynię tego jednakże, bo to by była zbyt mała dla was kara! Nie! nie tknę was, bo oczy macie złe, a serca robaczywe.
— Nie boimy się ciebie! — krzyknął Placek.
— Wy się też mnie nie bójcie, lecz Pana Boga! Ukradziony głodnej matce chleb zamienił się wam w kamień, ale najlepiej by było, abyście wy się zmienili w kamienie. Jesteście źli i wstrętni. Ziemia wstydzi się, że po niej chodzicie…
— A skąd ty o tym wiesz? Czyś taki mądry?
— Jestem mędrszy od siedmiu mędrców. Pióra moje są białe od starości, bo narodziłem się wtedy, kiedy słońce było jeszcze dzieckiem, a gwiazdy jeszcze się nie narodziły. Znam wszystkie mowy tego świata i przeczytałem wszystkie księgi. Byłem w arce Noego i na wierzchołku góry Ararat. Widziałem wszystko i wiem wszystko. Jestem tym krukiem, który nosił chleb Danielowi w lwiej jamie.
— A cóż ty takiego wiesz?
— Wiem, że przekleństwo ścigać będzie dziecko, co skrzywdziło matkę. Wiem, że pierwszą osobą po Bogu jest matka. Wiem, że zginiecie marnie, jeśli Bóg wam nie przebaczy i jeśli wam nie przebaczy matka wasza. Kra! Kra!
— Nie kracz tak strasznie! Nie wierzymy w to, co mówisz. Nasza matka myśli, żeśmy pobiegli w pole i że niedługo wrócimy.
— Wasza matka leży w tej chwili na progu domu jak nieżywa. Widzę ją ze szczytu dębu. Jej serce wszystko wie, więc wie i o tym, żeście ją zostawili na głód i na poniewierkę.
— Jeśli jesteś taki mądry, to nam powiedz, czy bardzo nas przeklinała.
Krukowi, kiedy to usłyszał, oczy zapłonęły szkarłatnym blaskiem.
— Chłopcy niegodziwi! — zakrakał potężnym głosem. — Wasza matka, zanim legła jak nieżywa, modliła się gorąco o to, aby was nic złego nie spotkało. Dlatego tylko nie zabiję was. Precz, precz z moich oczu!
Takim to wykrzyknął głosem chrapliwym i groźnym, że chłopcy pobledli. Udawali dotąd, że się wcale nie lękają tego sędziwego ptaka, naprawdę jednak serca w nich zamarły, kiedy do nich zagadał ponuro. Kiedy więc kazał im iść precz, porwali się z ziemi i pobiegli w dół ze wzgórza przez gąszcz krzewów. Głogi chwytały ich kolczastymi palcami za suknie, giętkie leszczyny smagały ich dotkliwie. Poza sobą słyszeli długo przeraźliwy głos kruka, biegnący za nimi jak grzmot. Myśleli też, że za nimi wali szumiąca burza, a to dąb wspaniały i z sercem wzniosłym, usłyszawszy o ich sprawach, rozszumiał się w wielkim gniewie i musiał załamać ze zgrozy potężne ramiona konarów, tak że aż trzeszczały.
Zziajani, głodni i przerażeni biegli długo, nie przemówiwszy do siebie ani słowa. Pędzili bezdrożem”, okolica bowiem była pusta i bezludna. Za nimi biegł strach niewidzialny i niesłyszalny, ale czasem czuli zimne na plecach mrowie, jakby lodowaty jego oddech. Czupryny mieli zlepione mokrością potu, suchość w gardłach i ognie w żołądkach. Biegli już resztkami sił, a to było najgorsze, że biegli bez tchu, byle przed siebie, byle jak najdalej.
Tymczasem zapadała noc. Niebo pobladło, jakby z rozpaczy, że za kilka chwil nie ujrzy już słońca. Mrok, przez dzień śpiący w komyszach jak dzikie zwierzę, budził się już ze snu, przeciągał leniwie i wypełzał powoli ze swoich ciemnych kryjówek. Zerwał się wiatr i jak tropiący po śladach pies, biegał tam i sam wśród zarośli, które zakwitały dziwacznymi; kwiatami cieniów, zanim je noc nie zakryła. Pod nogami chłopców zachlupotała czasem woda i bulgotała jakby w gniewie, że ktoś ją rozprysnął ciężką stopą. Noc zaczęła gadać dziwnymi głosami: mruczeć i szeleścić, jęczeć i wzdychać. Ciężkimi, jakby wzdychającymi głosami zaczęły się nawoływać jakieś strachy czy wilkołaki. Czarne nietoperze śmigały szybko wykrętnym lotem, jak myśli złego człowieka. Wiatr zwęszył pierwszą gwiazdę i myśląc zapewne, że to jest złoty ptak, uganiał po chaszczach i piął się z piskiem i skowytem po pniach wysokich drzew, aby pożreć złotego ptaka. Drzewa zmieniały się w strasznych olbrzymów, a krzaki w straszniejszych jeszcze karłów. Wszystko było dziwne i przerażające… Chłopcy patrzyli dokoła z trwogą i gnali przed siebie straciwszy wszelką drogę i kierunek. Trwożył ich każdy krzak, a każdy zwalony pień zdawał się po nich wyciągać macki; nadaremnie wyglądali jakiegoś światełka, nadaremnie nasłuchiwali ludzkiego głosu. Chcieli odpocząć, odpocząć za wszelką cenę, lecz trwoga niosła ich wciąż naprzód, a lęk podcinał ich jak biczem.
Nagle Jacek krzyknął. Zdawało mu się, że ujrzał dwa czerwone światełka.
— To pewnie ludzkie mieszkanie! — zawołał radośnie Placek, który też je dojrzał.
Skręcili w bok i zaczęli biec w tę stronę, gdzie się, jarzyły dwa czerwone ogniki. Biegli z nadzieją, że ich ktoś przygarnie, nakarmi i napoi.
Wtem ogniki znikły, a po chwili znowu zapaliły się w dalekości.
— Biegnijmy! — krzyknął z rozpaczą Jacek.
— Tam, tam na lewo! — wołał zamierającym oddechem Placek.
Nadzieja dodała im sił. Zabiegli na jakieś moczary, bo woda, bita ich nogami, bulgotała coraz częściej i opryskliwiej.