Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Zapewniam cię, że będę o tym pamiętał. jak już powiedziałem, potrzeba mi trochę snu, ale nie mogę oddalać się od Pana Szardika, bo gdyby zapragnął powędrować dalej, jest moim świętym obowiązkiem za nim podążyć. Czy masz może kogoś, kto czuwałby i obudził mnie w takiej potrzebie?
- Zejdźmy tam, do krawędzi tego wschodniego wąwozu - odpowiedział starzec. - Znajdziesz tam zacienione miejsce, a ja przyślę ci kogoś, aby czuwał podczas twego snu.
Trąc piekące oczy, Kelderek spróbował po raz ostatni przełamać mur jego wyniosłej obojętności.
- Moi żołnierze... wielka nagroda... twój lud będzie cię błogosławił... Ufam ci, panie... - I straciwszy wątek myśli, dodał po ortelgańsku: - To szczęście, że tu trafiłem...
- To Bóg cię zesłał, a do nas należy spełnianie jego woli - odrzekł starzec.
Kelderek pomyślał, że to zwyczajowa odpowiedź na podziękowania gościa lub wędrowca. Wziął torbę z ziemi i uchwycił się ramienia starca. W milczeniu schodzili po zboczu, pomiędzy małymi kopcami mrówek, kępami wiechliny i króliczymi norami, aż doszli do wysokiej trawy otaczającej krawędzie rozpadlin. Tu starzec zatrzymał się bez słowa, skłonił i natychmiast oddalił, zanim do Keldereka dotarło, że odchodzi.
- Spotkamy się jeszcze? - zawołał, lecz tamten nie dał po sobie poznać, czy to usłyszał. Kelderek wzruszył ramionami, usiadł i zabrał się do jedzenia. Chleb był twardy, a z owoców dawno wyparowały wszelkie resztki soku. Kiedy zjadł wszystko, co było w torbie, poczuł pragnienie. Nie widział nigdzie wody - chyba że była jakaś sadzawka lub źródło na dnie jednego z wąwozów. Postanowił zajrzeć do najbliższego - wydawało się mało prawdopodobne, aby Szardik zaczaił się, by go zaatakować - a jeśli nie zobaczy lub nie usłyszy wody, obejdzie się na razie bez niej.
Splątane zielska i trawa sięgały mu prawie do pasa. W lecie, pomyślał, na pewno trudno się przez nie przedrzeć. Przeszedł zaledwie kilka kroków, gdy potknął się o coś twardego, schylił się, wymacał w trawie chropowaty przedmiot i podniósł go. Był to całkowicie przerdzewiały miecz z rękojeścią inkrustowaną srebrem we wzory kwiatów i liści - miecz kogoś szlachetnie urodzonego. Zamachnął się nim bezmyślnie, godząc w trawę, a ostrze pękło jak stara skorupa i upadło w pokrzywy. Odrzucił rękojeść i zwrócił w stronę wąwozu.
Gardziel wąwozu wyglądała teraz na jeszcze bardziej stromą i przepaścistą niż z oddali. Było coś złowieszczego w tym miejscu, tak osamotnionym i jałowym pośród żyznej krainy. Było też coś niesamowitego w szumie wiatru w liściach - w owym jednostajnym, głębokim zawodzeniu, podobnym jękowi zimowego wiatru w wielkim kominie, lecz słabym, jakby dochodzącym z oddali. W złaknionej snu wyobraźni Keldereka rozpadlina zdała się przybierać kształt otwartej rany zadanej olbrzymim nożem. Podszedł do samej krawędzi i zajrzał w dół.
U jego stóp rozpościerały się wierzchołki drzew. Dochodziło stamtąd buczenie owadów, połyskiwały liście. Dwa wielkie motyle, dopiero co obudzone po zimie, rozpościerały krwistoczerwone skrzydła zaledwie o metr od niego. Powoli wodził spojrzeniem po nierównej powierzchni drzew i po stromym zboczu tuż pod swoimi stopami. Wiatr powiał silniej, gałęzie poruszyły się i nagle - jak człowiek, który zdaje sobie sprawę, że uśmiechnięty wędrowiec spotkany na drodze jest szaleńcem pragnącym go zaatakować i zamordować - Kelderek rzucił się do tyłu, chwytając krzaków.