Strona startowa Ludzie pragnÄ… czasami siÄ™ rozstawać, żeby móc tÄ™sknić, czekać i cieszyć siÄ™ z powrotem.- Oko za oko, zÄ…b za zÄ…b, mówi nasze prawo - rzekÅ‚ ponuro PalÄ…cy PromieÅ„...– Ależ pani – rzekÅ‚ po cichu Eugeniusz – zdaje mi siÄ™, że jeÅ›li zechcÄ™ być uprzejmy wobec mej kuzynki, zostanÄ™ tutaj...Stiavnicky, Andrej - Bathory, Å tiavnický Andrej - ÄŒachtická paní ve vÄ›zení a na svobodÄ›Dramatické završení životních peripetií Alžbìty Báthoryové až do její...WoÅ‚odyjowski z panem Longinem już zasiedli, rzekÅ‚: – Bo waćpan, panie PodbipiÄ™ta, nie wiesz najwiÄ™kszej i szczęśliwej nowiny, żeÅ›my z panem...– Czyż nie mówiÅ‚am przed chwilÄ…, że masz być moim bohaterem? Nie widziaÅ‚ jej twarzy, ale czuÅ‚ dobrze, że żartuje, rzekÅ‚ wiÄ™c jeszcze poważniej...- Gotowe, przyjacielu - rzekÅ‚ gÅ‚oÅ›no, zamknÄ…Å‚ klapÄ™ kopiarki do ka­set, zaryglowaÅ‚ jÄ… i nakryÅ‚ urzÄ…dzenie kartonem, po czym, chuchajÄ…c w dÅ‚onie,...Grace daÅ‚a jej swój numer i dodaÅ‚a:- ProszÄ™ mu powiedzieć, że chce z nim mówić doktor Grace Mitowski i że zajmÄ™ mu tylko kilka minut...- Nawet jeżeli to prawda, to mój ojciec graÅ‚ w innej lidze niż ojciec pana Abbeya...Inne kongregacje, stowarzyszenia i bractwa, ustanowione ku czci Pana naszego i Jego NajÅ›wiÄ™tszej Matki, które tyle dobrego czyniÄ… w chrzeÅ›cijaÅ„stwie, nie...pana Kosterke: „Jak tam interesy?”, a wtedy kupiec kolonialny odpowiada³, ¿e nie tak jak dawniej, bo odk¹d brunatne koszule opanowa³y ulice w naszym wolnym...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.


Pan Klapczyński uśmiechnął się.
— Uważajcie tylko na siebie i nie odchodźcie zbyt daleko, żeby nie byÅ‚o znów kÅ‚opotu. I tak nie wiem, czy dobrze robiÄ™, że wam pozwalam.
— Spokojna gÅ‚owa, proszÄ™ pana.
Pobiegliśmy we trzech. Piskor, Jasio Nowak i ja.
III
Niestety, o żadnych śladach pod murem nie było co nawet marzyć. Lekkomyślnie zadeptaliśmy je przedtem. Już się zastanawialiśmy, czy nie przeleźć przez płot i nie zbadać tych śladów na grządkach, kiedy nagle Jasio Nowak przetarł nerwowo okulary i wyciągnął swoją chudą szyję w kierunku obdartego dzikiego wina.
— Patrzcie!
— Gdzie?
— No, tutaj... tutaj coÅ› jest, pod liśćmi na pÅ‚ocie.
Dopadł do płotu i odsunął gałązkę dzikiego wina.
Pod liśćmi, na desce, ukazał się wyraźny odcisk ubłoconej podeszwy.
Spojrzeliśmy po sobie. Piskor od razu spuścił głowę. To nie był ślad Wąsika. Wąsik nosił stare, wytarte trampki, a odbita podeszwa miała wyraźny, gruby deseń, podobny do odcisku opony samochodowej.
— To sÄ… wibramy... no, takie buty turystyczne — powiedziaÅ‚ Jasio Nowak.
— Co teraz zrobimy? — zapytaÅ‚em.
— No, trzeba zbadać, dokÄ…d prowadzi ten Å›lad — odparÅ‚ Jasio.
— A WÄ…sik? MieliÅ›my przecież szukać WÄ…sika.
— Najpierw zbadamy ten Å›lad. Jak znajdziemy tego faceta, co obrobiÅ‚ ogród Pieczaby, to może on nam powie, czy widziaÅ‚ WÄ…sika. Szkoda takich Å›ladów.
RzeczywiÅ›cie szkoda byÅ‚o takich wspaniaÅ‚ych Å›ladów, wiÄ™c po krótkiej naradzie postanowiliÅ›my iść w ich tropy. Przy samym pÅ‚ocie nie byÅ‚o ich wprawdzie widać — musiaÅ‚y zostać już zatarte — ale nieco dalej, za rogiem ogrodzenia, zobaczyliÅ›my na wilgotnej Å›cieżce znów taki sam odcisk turystycznego buta. Åšcieżka skrÄ™caÅ‚a na tyÅ‚y zabudowaÅ„ MakolÄ…gwi. Najwidoczniej zÅ‚odziej baÅ‚ siÄ™ uciekać ulicÄ… i pobiegÅ‚ opÅ‚otkami. To byÅ‚a okoliczność pomyÅ›lna, gdyż bÅ‚otnistÄ… Å›cieżkÄ… z tylu domów maÅ‚o kto chodziÅ‚ i tropy byÅ‚y zupeÅ‚nie wyraźne.
Nagle ślady zaczęły zachodzić jedne na drugie, jakby zbiegowi przybyły jeszcze dwie nogi. Widocznie drugi osobnik w takich samych butach musiał się przyłączyć do pierwszego. A więc złodziei było dwu.
— Tu jeszcze ktoÅ› trzeci szedÅ‚ — zauważyÅ‚ nagle Piskor — zobaczcie, Å›lady wibramów zatarte sÄ… miejscami przez odcisk czyichÅ› maÅ‚ych stóp...
— Tak, to stopy w trampkach. W starych trampkach, o ledwie widocznym wzorze podeszwy — powiedziaÅ‚em.
Popatrzyliśmy po sobie. Wszyscy pomyśleliśmy od razu o tym samym.
— To przecież Å›lady WÄ…sika — szepnÄ…Å‚ wreszcie Jasio, przecierajÄ…c szkÅ‚a.
— No, widzicie, mówiÅ‚em, że on w tym musiaÅ‚ maczać palce — rzekÅ‚ z satysfakcjÄ… Piskor.
— MyÅ›lisz, że zwÄ…chaÅ‚ siÄ™ z jakimiÅ› tutejszymi zÅ‚odziejami? — zapytaÅ‚ z niedowierzaniem Jasio.
— A co? Pewnie, że tak. Swój zawsze znajdzie swego. Ja wam mówiÄ™, że on przyÅ‚Ä…czyÅ‚ siÄ™ do jakiejÅ› bandy obrabiaczy sadów.
Podnieceni pobiegliśmy dalej. Ślady skręcały na pole kartofli, a potem znikały w lesie.
Przez chwilę myśleliśmy, że już ich nie odnajdziemy, ale nagle na ścieżce zauważyliśmy kilka rozrzuconych jabłek.
— Dobra jest — powiedziaÅ‚ Jasio — to ich jabÅ‚ka, musieli tÄ™dy zwiewać.
Byliśmy już dobrze zmęczeni. Droga przez las wlokła się monotonnie, wreszcie, może po kwadransie marszu, dobrnęliśmy do strumienia leśnego, za którym ścieżka rozchodziła się w trzech kierunkach. W którą stronę iść? Na suchym igliwiu nie było żadnych śladów.
Zdezorientowani rozglądaliśmy się dookoła. Po prawej stronie zza zarośli wyłaniał się jakiś ciemny kształt. Odsunęliśmy gałęzie i ujrzeliśmy starą, zrujnowaną kaplicę. Na stopniu jej schodów ktoś siedział. Kto to?! Wytężyliśmy wzrok i serce zabiło nam mocno. To przecież Wąsik Eugeniusz.
Siedział na stopniu i wygrzewał się w słońcu z zamkniętymi oczyma.
Podbiegliśmy do niego.
— WÄ…sik! Co tutaj robisz?!
Wzdrygnął się na nasz głos. Otworzył oczy, ale nie ruszył się z miejsca.
— Nie wasza rzecz — odparÅ‚, zaciskajÄ…c zÄ™by.
— Tak myÅ›lisz? — przymrużyÅ‚ oczy Piskor. — Ty zÅ‚odzieju!
Wąsik zerwał się ze stopnia i jakimś koźlim sposobem rąbnął Piskora głową w żołądek, aż Piskor zwinął się wpół.
— Bierzcie go — wykrztusiÅ‚ — nie dość, że narozrabiaÅ‚, jeszcze siÄ™ rzuca...
Wąsik cofnął się o krok. Oczy błyszczały mu groźnym blaskiem.
— Nie jestem zÅ‚odziejem — zasapaÅ‚ — wÅ‚aÅ›nie to wam chciaÅ‚em udowodnić. ZÅ‚odziej jest tu — pokazaÅ‚ na drzwi kaplicy. — Chcecie go zobaczyć? ProszÄ™.
Zatrzymaliśmy się. Spojrzeliśmy na niego zdziwieni.
— Pokaż! — powiedziaÅ‚em.
— Chodźcie — WÄ…sik uchyliÅ‚ drzwi.
W półmroku ujrzeliśmy niewielkiego chłopca w poplamionej koszuli. Patrzył na nas wystraszony. Miał przeraźliwie chudą, trójkątną twarz, odstające uszy i podrapane kolana. Ręce trzymał rozcapierzone, z daleka od siebie. Ociekały wodą.
Piskor, wciąż jeszcze trzymając się za żołądek, podszedł do jego butów, podniósł jeden i obejrzał, tak, jak kowal ogląda podkowę konia.
— Zgadza siÄ™. To wibramy. I ten sam deseÅ„.
— Zostawcie go teraz — powiedziaÅ‚ WÄ…sik — widzicie, że siÄ™ myje.
Istotnie, zauważyliśmy, że przed chłopcem stał na ławce zardzewiały niemiecki hełm napełniony wodą.
— Co to wszystko znaczy? — zapytaÅ‚ Jasio, patrzÄ…c z rozczarowaniem na wystraszonego malca. Nie tak sobie wyobrażaliÅ›my zÅ‚odzieja sadów. — I gdzie jest ten drugi? Przecież byÅ‚o ich dwu.
— Trzech, jeÅ›li chodzi o Å›cisÅ‚ość — poprawiÅ‚ WÄ…sik.