Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
– To zajmie jeszcze trochę czasu.
Oficerowie pułku stali zbici w gromadkę przy trakcie z Therdan do Sindi, a wyraz ich twarzy wskazywał, że k’vaernijski dowódca trafił w sam środek kłótni. Dość zaciekłej, a w strefie walki to nigdy nie wróży niczego dobrego.
– Może mnie pan prosić o wszystko, tylko nie o czas – mruknął. Pułkownik Rahln, podobnie jak wielu wyższych stopniem oficerów Kara, nie służył z nim wcześniej w Gwardii.
Armię podzielono na pięć dywizji, składających się z trzech pułków każda, oraz towarzyszącej im kawalerii Związku. Każdy pułk składał się z czterystuosobowego batalionu strzelców, dwóch czterystuosobowych batalionów pikinierów i dwóch stuosobowych kompanii włóczników z asagajami, którzy chronili flanki. Oznaczało to, że każdy pułk stanowił niemal jedną trzecią całego stanu osobowego Gwardii sprzed wojny, a w armii było ich piętnaście. Kar zachował dla siebie dowodzenie Pierwszą Dywizją, razem z Pahnerem przeforsowali przekazanie dowodzenia nad czterema pozostałymi regularnym oficerom Gwardii. Mimo ich wysiłku niektóre pułki trafiły w
ręce koleżków wpływowych rajców i
kupców, a
Sohna Rahln,
głównodowodzący pułku Marton, był właśnie jednym z nich. Przed wojną był kupcem... i z całą pewnością nie żołnierzem.
Stanowisko dowódcy przydzielono mu w zamian za poparcie operacji, a teraz narażał jej powodzenie na niebezpieczeństwo.
– Pułkowniku Rahln, czy możemy pomówić chwilę na osobności? – zahuczał generał.
– Nie mam tajemnic przed moimi oficerami – powiedział z wyższością były kupiec, a Kar zgrzytnął zębami.
Najbardziej denerwowało go to, że Rahln, podobnie jak wielu innych bogatych mieszczan zajmujących ważne stanowiska w armii, nie ukrywał pogardy, jaką jeszcze w czasach przed wojną żywił dla Gwardii.
– Cokolwiek chce mi pan powiedzieć, może pan to zrobić tutaj.
– Dobrze – powiedział Kar. – Skoro tak pan chce. Mamy harcowników z pana pułku, którzy nawiązali kontakt z nieprzyjacielem i potrzebują wsparcia. Mamy też kawalerię w pułapce, której trzeba pomóc. Dowodzi pan pierwszoliniowym pułkiem i jest pan osobiście odpowiedzialny za ruchy pana jednostek. Ma pan dziesięć minut na rozpoczęcie natarcia, w przeciwnym razie każę pana rozstrzelać.
– Uważaj pan! – warknął Rahln. – Może pan stracić stanowisko za takie pogróżki!
K’Vaernijski generał chwycił oficera za skórzaną uprząż i podniósł do góry. Pułkownik zapiszczał, przerażony niespodziewaną napaścią. Gwardzista obrócił go w powietrzu i cisnął na ziemię z taką siłą, że wszyscy w promieniu trzech metrów usłyszeli uchodzące z płuc Rahlna powietrze.
Kar przyklęknął i złapał pułkownika za gardło.
– Mógłbym cię zgnieść jak robaka – syknął – i nikt by się tym nie przejął. Ani tu, ani w Przystani. Weź się w garść i daj przykład swoim oficerom, którzy w przeciwieństwie do ciebie wiedzą, co robić!
– Masz jeszcze dziewięć minut – dodał, potrząsając oficerem.
– Jest pan pewien, że to był dobry pomysł? – spytał jego adiutant, kiedy wracali na stanowisko dowodzenia.
– Jedyny problem to paskudny śluz tego kretyna na moim oporządzeniu – prychnął generał. – Jego dowódcy batalionów to zawodowcy. Jeśli da im spokój, wyrobią się w czasie. Ale dopilnuj, żeby zastąpić go Nimem, jeśli znów coś spieprzy. I wyślij oddział Gwardzistów... z rewolwerami i zegarkiem.
153
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY
Fain rozejrzał się wokół. Pozostałości jego kompani zebrały się nad brzegiem jednego z licznych strumieni Doliny Sindi.
Udało im się wydostać z zacieśniającego się okrążenia, ale ponieśli spore straty. Poi na szczęście przeżył razem ze swoimi żołnierzami, którzy odparli Bomanów próbujących oskrzydlić ich od południa.
Dowództwo oczywiście nie zaopatrzyło ich w mapę, więc Fain miał zaledwie mgliste pojęcie, gdzie są. Bomani nie przerwali pierścienia wokół okrążonych kawalerzystów i
najwyraźniej uważali, że jedyne zagrożenie stanowią harcownicy.
Prawdopodobnie nie mieli pojęcia, skąd nadchodzi prawdziwe niebezpieczeństwo, a o to właśnie chodziło Fainowi i jego ludziom.
Fain miał nie dopuścić, by Bomani zorientowali się, gdzie znajduje się reszta odsieczy. Jednak uderzanie na flanki, choć dezorientowało przeciwnika, nic nie dawało, jeśli nie następował po nim generalny szturm.
Nie tak to miało wyglądać. Miało nastąpić natarcie. Major powiedział, że będzie natarcie, a nie, że pojedyncza kompania zostanie rzucona w sam środek walki bez żadnego wsparcia.
Pułk musi wreszcie się ruszyć, pomyślał, w przeciwnym razie moi ludzie będą ginąć bez potrzeby.
Fain miał tylko nadzieję, że gdzie indziej sprawy toczą się bardziej pomyślnie.
* * *
– Kapitanie Pahner, tu Roger.
– Ach, książę Roger! Według małego chipa w moim mózgu wciąż pan żyje.
– Widzę, że wszyscy są w dobrych nastrojach – odpowiedział książę. W tle Pahner słyszał nieustanną serię ognia karabinowego. – Chciałbym sprecyzować swoje wcześniejsze wyliczenia. Bomanów jest ponad trzy tysiące.
– Kocham tę pracę – powiedział kapitan tonem swobodnej konwersacji. – Wiem, że żaden plan nie wytrzymuje konfrontacji z nieprzyjacielem, ale czy jakikolwiek plan poszedł kiedyś aż tak źle?
– Na pewno. Ale zboczyliśmy z tematu. Nie ma pan tam u siebie czegoś w rodzaju rezerwy?
– Miałem. Połowę robotników wycofałem do walki. Właśnie wysłałem ich na północ, za rzekę, żeby wsparli Bistema.
Ściągnięcie ich z powrotem na ten brzeg potrwałoby kilka godzin, a co dopiero wysłanie do pana. Czemu pan pyta?
– Z ciekawości – odparł Roger, a kapitan usłyszał charakterystyczny odgłos strzałów z pistoletu śrutowego. – Trochę nas tu oskrzydlili.
– Roger – spytał bardzo spokojnie Pahner – jesteście otoczeni?
– Wolę nazywać to bogatą w wydarzenia sytuacją. Robią wrażenie, jakby chcieli nas wybić co do nogi, zamiast nas ominąć i ruszyć w kierunku Sindi albo do D’Sley. A więc wypełniamy dalej nasze zadanie, prawda?
– Ale nie ja – zauważył wciąż niezwykle spokojny kapitan. – Odciągam resztę piechoty od ładowania zapasów.