Strona startowa Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.Barles doskonale wiedział: fakt, że serbski artylerzysta, na przykład, wystrzeli z moździe­rza nabój PPK-S1A, a nie PPK-SSB i trafi w kolejkę po chleb w...Ingtar, lord Ingtar z Dynastii Shinowa (IHNG-tahr, shih­NOH-wah): Wojownik rodem z Shienaru, poznany w Fal Dara...— On tam jest, łap go! — krzyknął Wilhelm i rzuci­liśmy się w tamtą stronę, mój mistrz szybciej, ja wolniej, gdyż niosłem kaganek...Dobbs i Joe Głodomór nie wchodzili w grę, podobnie jak Orr, który znowu majstrował przy zaworze do piecyka, kiedy zgnę­biony Yossarian przykuśtykał do...Potem każdy po kolei zaglądał do środka, rozchy­lał płaszcze i — cóż, wszyscy, łącznie z Łucją, mogli sobie obejrzeć najzwyklejszą w świecie...Nikt z jego nowych znajomych nie wiedział nic o zabiera­nych z ulicy i dobrze opłacanych dziewczynach, którym na Croom's Hill kazał stać nago w ogrodzie, aż...- Na litość Boga, niech mi pan nie mówi o piosen­kach, cały dzień żyję wśród muzycznych kłótni!Ale profesor zaczął już mówić, z jego ust słowa...Czy duchy, które walczyły ze sobą za życia, uważają się jeszcze po śmierci za nieprzyjaciół i czy są jeszcze przeciwko sobie nawzajem za­wzięte, jak za...Gdyby wciąż była wolna, mogłaby chcieć poślubić go z obowiąz­ku, bądź co bądź miała ojca pułkownika...Minęli kilka dość dużych zajazdów i innych budynków, które mogłyby posłużyć im za kwatery, po czym dojechali do przeciw­ległego krańca miasta...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.


- Słucham? Zdawało mi się... siostra mówiła...
Otwiera teczkę, wyławia binokle, patrzy przez moment w akta, po czym znów ją zamyka i znów chowa binokle.
- Rzeczywiście. McMurphy. Ma pan słuszność. Bardzo prze­praszam.
- W porządku, doktorze. To wina oddziałowej. Ona pierwsza zaczęła przekręcać moje nazwisko. Niektórzy ludzie mają ku temu skłonności. Mój wuj Hallahan chodził kiedyś z babką, która udawała, że nie potrafi zapamiętać jego nazwiska, i - by mu dokuczyć - zwała go Chuliganem. Ciągnęło się to miesiącami, ale w końcu ją oduczył. I to raz na zawsze.
- Naprawdę? W jaki sposób? - pyta lekarz.
McMurphy uśmiecha się szeroko i pociera nos kciukiem.
- O nie, tego panu nie zdradzę. Wolę, żeby metoda wuja Hallahana pozostała na razie tajemnicą, bo może sam będę zmu­szony z niej skorzystać.
Mówiąc to, patrzy wprost na oddziałową. Siedzi uśmiechnięta jakby nigdy nic, więc po chwili McMurphy przenosi wzrok na lekarza.
- Wracając do rzeczy, o co mnie pan pytał?
- A tak. Interesuje mnie, czy był pan kiedyś na leczeniu psychiatrycznym, przechodził psychoanalizę albo przebywał w zakładzie?
- No, jeśli policzyć wszystkie zakłady karne, zarówno stano­we, jak okręgowe...
- Mam na myśli zakłady psychiatryczne.
- Aha. Nie, w takim razie nie. To mój pierwszy raz. Ale jestem pomylony, doktorze. Daję słowo. Moment, zaraz panu pokażę. Wiem, że lekarz na farmie...
Wstaje, chowa talię kart do kieszeni kurtki, przechodzi przez salę, pochyla się nad lekarzem i zaczyna kartkować papiery w teczce, którą ten trzyma na kolanach.
- Wiem, że coś napisał, powinno być tu przy końcu...
- Tak? Musiałem to przeoczyć. Chwileczkę.
Znów wyławia binokle, zakłada na nos i patrzy, gdzie mu wskazuje McMurphy.
- Proszę. Oddziałowa opuściła ten ustęp, kiedy referowała moje akta. O tu: “Więzień McMurphy objawia nadmierną...”, chcę, żeby było jasne, doktorze, co ze mnie za człowiek, „...nad­mierną wybuchowość, prawdopodobnie na podłożu psychopaty­cznym”. Lekarz powiedział mi, że pewnie jestem psychopatą, bo lubię się bić i pieprz... panie wybaczą... bo, jak to ujął, jestem nadgorliwy we współżyciu z kobietami. Doktorze, czy to bardzo zły objaw?
Kiedy pyta, jego szeroka, męska twarz przybiera tak dziecin­nie zatroskany i zmartwiony wyraz, że lekarz schyla głowę, by stłumić kolejny chichot, a binokle zsuwają mu się z nosa i same wpadają do kieszonki. Uśmiechają się również wszyscy Okreso­wi, a nawet niektórzy Chronicy.
- Chodzi mi o tę nadgorliwość, doktorze. Czy pan miał kiedy podobne kłopoty?
Lekarz wyciera oczy.
- Nie, panie McMurphy, nie miałem, przyznaję. Intryguje mnie jednak następująca uwaga w pańskich aktach: “Nie można wykluczyć symulowania dysforii celem uniknięcia mozolnej pra­cy na farmie”. - Spogląda na McMurphy’ego. - I co pan na to?
- Doktorze - McMurphy prostuje się na całą wysokość, mar­szczy czoło i rozkłada szeroko ręce, jakby wzywał niebo na świadka - czy ja wyglądam na normalnego człowieka?
Lekarz tak bardzo się stara nie parsknąć śmiechem, że nie jest w stanie nic odpowiedzieć. McMurphy odrywa od niego wzrok i kieruje to samo pytanie do Wielkiej Oddziałowej:
- Wyglądam?
Zamiast odpowiedzi oddziałowa wstaje z miejsca, zabiera le­karzowi żółtą teczkę i kładzie w koszyku pod zegarkiem. Po czym znów siada.
- Doktorze, może należałoby zapoznać pana McMurry’ego z regulaminem zebrań grupy?
- Szanowna pani chce się dowiedzieć, jak to było z wujem Hallahanem i kobietą, która przekręcała jego nazwisko? - pyta McMurphy.
Przez dłuższą chwilę oddziałowa patrzy na niego z powagą. Potrafi dowolnie zmieniać układ rysów, żeby wywierać na pa­cjentach pożądany efekt, choć każdy wyraz jej twarzy jest równie skalkulowany i sztuczny jak uśmiech. Wreszcie mówi:
- Przepraszam. Mack-Mur-phy. - Odwraca się do lekarza. - A teraz, doktorze, gdyby zechciał pan wyjaśnić...
Lekarz krzyżuje ręce na piersi i odchyla się na oparcie fotela.
- Słusznie. A skoro już przy tym jesteśmy, warto chyba przedstawić całą teorię naszej społeczności terapeutycznej. Cho­ciaż zwykle zostawiam to na później. Tak. Świetny pomysł, siostro Ratched, wyśmienity.
- Na pewno warto, doktorze, ale przede wszystkim chodzi mi o przypomnienie zasady, że w trakcie zebrania pacjenci nie mogą wstawać z miejsc.
- Tak. Oczywiście. A potem wyjaśnię teorię. Panie McMur­phy, jedną z podstawowych zasad jest, że podczas spotkań pa­cjenci muszą siedzieć. Sam pan rozumie; tylko w ten sposób możemy zachować porządek.
- Już idę, doktorze. Wstałem tylko po to, żeby pokazać panu tę adnotację w moich aktach.
Wraca do swojego kąta, znów przeciąga się szeroko i ziewa, po czym siada w fotelu. Poprawia się parę razy niczym pies, który szykuje sobie legowisko, a kiedy już usadawia się wygod­nie, spogląda wyczekująco na lekarza.
- Co się tyczy teorii... - Doktor Spivey z rozkoszą bierze głęboki oddech.
- Ppppierdolę żonę - mówi Ruckly.
- Czyją żonę? - pyta teatralnym szeptem McMurphy, przy­słaniając wierzchem dłoni usta, na co Martini podrywa błyska­wicznie głowę i wodzi po świetlicy rozszerzonymi oczyma.
- Właśnie, czyją? - nalega. - Aha. Już widzę. Ją, tak?
- Wiele bym dał, żeby mieć oczy tego faceta - mówi McMurphy i już nie odzywa się do końca zebrania. Siedzi, przy­patruje się uważnie wszystkiemu i nie roni ani słowa. Lekarz omawia swoją teorię, dopóki Wielka Oddziałowa nie dochodzi do wniosku, że zajął dość czasu - przerywa mu, przypominając, że trzeba jeszcze wrócić do Hardinga, i do końca zebrania dys­kutują tylko o nim.