Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Kiedy indziej kazał im leżeć w absolutnym bezruchu z oczami wywróconymi białkami do góry.
- Już nie mogę. Boli mnie od tego głowa.
- Zamknij się! Masz tak leżeć i nie gadać!
A gdy w końcu decydował się na stosunek, musiał to robić z zamkniętymi oczami, całkowicie pogrążony w fantazjach, bo inaczej w ogóle nie osiągnąłby orgazmu.
Pewnego dnia, siedząc w klimatyzowanym przestronnym gabinecie w Sevenoaks nad kieliszkiem aperitifu przed lunchem i patrząc na sztuczne dzikie gęsi lądujące na sztucznym stawie, nagle postrzegł swoje brzemię w zupełnie nowym świetle. Uznał je za rodzaj nieuleczalnej choroby. Serce mocniej mu zabiło. Czy to możliwe, pomyślał, aby każdy człowiek był skazany na jakieś określone, trwające aż do śmierci ćwiczenie woli połączone z obowiązkiem pogodzenia się z tym w sposób jak najbardziej godny? Czy można zatem przyjąć, że pogrążając się w obsesji, odważnie podjął swoje życiowe zmagania?
Wziął głębszy oddech i wyprostował się w fotelu. Skoro tak, to udźwignie to brzemię. Nauczy się żyć w ciągłym napięciu i godzić na wieczne kompromisy.
Potrzebował jednak pomocy.
Przeciągnął palcem po mlecznym szkle kieliszka z likierem anyżkowym. Musiał się uwolnić od wyrzutów sumienia, i to skuteczniej niż za pomocą alkoholu.
Dwa tygodnie później znalazł ów zawór bezpieczeństwa, którego szukał. Pewnego wieczoru jadł obiad w towarzystwie dawnego kolegi z Sherborne, który wrócił 'właśnie do kraju, skończywszy zbieranie materiałów do pracy doktorskiej w malajskiej dżungli w okolicach Tanjung Puting. Po obiedzie przyjaciel postawił przed nim na stole małą skórzaną aktówkę.
- Chcesz kokainy, Toby? A może wolisz coś bardziej eskapistycznego? Mam opium, słodziutkie, łagodne, że szkoda gadać. - Radośnie zatarł dłonie. - Prosto ze słonecznych malezyjskich plantacji.
Harteveld zawahał się na moment, ale zaraz zamknął oczy, uśmiechnął się, i bez słowa obrócił obie dłonie na stole i lekko rozłożył ręce w geście wdzięczności. Oto bowiem znalazł to, czego szukał - sposób na ucieczkę od dręczących wyrzutów sumienia.
20- Panie Henry! Tu inspektor Diamond. Spotkaliśmy się parę dni temu w „Dog and Bell”. - Rozległ się cichy zgrzyt i przez szczelinę na listy do środka wpadła znana mu wizytówka na kremowym papierze. - Wrzucę też kilka zdjęć, tych samych, które wcześniej panu pokazywałem.
Garść fotografii o rozmiarach pocztówki wylądowała na podłodze. Gemini, przywierając plecami do ściany, popatrzył na nie obojętnym wzrokiem.
- Według niezależnych zeznań kilku osób co najmniej trzy z tych dziewcząt widziano w pana towarzystwie. Ma pan coś do powiedzenia w tej sprawie?
Milczał. Gliniarz za drzwiami zakasłał i ciągnął:
- Może jednak zechciałby pan przyjść na posterunek na rozmowę?
Gemini wpatrywał się w szczelinę na listy, słuchając szelestu składanego papieru. Jego matka spała w sypialni w drugim końcu mieszkania. Nie chciał, żeby się teraz obudziła. Nie chciał, żeby miała przez niego kłopoty.
- Wrzucam również kopię nakazu rewizji. Na mocy przepisów ustawy o trybie postępowania policji i zasadach gromadzenia dowodów rzeczowych jestem zmuszony zapytać, czy wyraża pan zgodę na dokonanie oględzin pańskiego samochodu o numerze rejestracyjnym C966 HCY i zechce dobrowolnie oddać mi kluczyki?
Gemini osunął się po ścianie i kucnął na podłodze.
- Traktuję to jak odpowiedź odmowną. - Przez szczelinę wpadł złożony formularz. - Oto nakaz rewizji, panie Henry. Wrócimy ze spisem wszelkich zajętych przedmiotów, co w wypadku tego konkretnego dochodzenia oznacza pańskie auto wraz ze wszystkimi znajdującymi się w nim rzeczami.
- Nie zabierzecie mi samochodu.
- Słucham? - W szczelinie pojawiło się niebieskie oko. - Jest pan tam?
- Chcecie zabrać mój wóz, prawda?
- Zgadza się.
- Bo myślicie, że woziłem nim te dziewczyny?
- Wie pan, że się nimi interesujemy? - Nawet z tej odległości Gemini poczuł nieświeży oddech Diamonda. - Słyszał pan o tym, prawda?
- Załóżmy - szepnął sam do siebie.
- To nie Gemini - oznajmił Caffery. - Na pewno nie on. Maddox postawił kołnierz płaszcza, bo jeszcze trochę padało po burzy, i spojrzał na niego zaczerwienionymi oczami. Stali przed wysokim blokiem w osiedlu Pepys w Deptford i przyglądali się, jak technicy w zielonych kombinezonach szykują czerwone GTI Geminiego do załadunku na platformę ciężarówki. Silny wiatr w górze przeganiał ciemne chmury w kierunku Tamizy. Była sobota, przesłuchania w szpitalu Świętego Dunstana miały się rozpocząć dopiero w poniedziałek, Jack towarzyszył więc reszcie grupy dochodzeniowej. Chciał wiedzieć, jak posuwa się śledztwo.