Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Zbliżając się do gości, przybierał ten człowiek na twarz swoją uśmiech swój kelnerski,
który był taką samą w fachu jego szatą jak frak; wykonywał ruchy pełne elegancji, szastał się
i kłaniał z wielką swobodą. Pani Borowiczowa spoglądała na niego przez kilka chwil z uwagą
– wtedy właśnie, kiedy jej marzenia zaglądały w przyszłość kandydata do klasy wstępnej. I
znowu stanął jej w myśli nowy wydatek, wydatek najbardziej nieodzowny ze wszystkich.
Gdy przyszło do płacenia należnych za dwa obiady pięciu złotych, złożyła na tacce obok tej
sumy trzy ruble papierowe i posunęła je kelnerowi, myśląc w głębi swego serca:
– Na intencję szczęśliwego żyda mojego Marcinka...
Zaraz po obiedzie udali się obydwoje na ulicę Moskiewską i z łatwością wyszukali miesz-
kanie pana Majewskiego. Na odgłos dzwonka otwarła im drzwi tego mieszkania dama bardzo
piękna i ubrana w negliż wykwintny.
Dowiedziawszy się, że pani Borowiczowa ma interes do „profesora”, wprowadziła ją do
saloniku i radziła uprzejmie oczekiwać tam powrotu jej męża, co miało nastąpić punktualnie
za pół godziny.
Salonik ów było to istne pudełeczko wyłożone pięknymi sprzętami. Na środku błyszczącej
posadzki leżał dywan, a na nim stały niewielkie mebelki obite jasną materią: wykwintna ka-
napka i foteliki skupione dokoła małego stołu, gdzie leżały albumy, całe stosy fotografij w
pięknych pudłach i misa napełniona biletami wizytowymi.
Pod oknem mieściło się biurko zastawione mnóstwem ciekawych cacek: szeptał tam zegar
podobny z kształtu do altanki, w której głębi wahadło w formie kolebki z uśpionym dzieciąt-
kiem kołysało się łagodnie; stały tam przeróżne kałamarze, sprzęciki na papierosy, na zapałki,
stalówki itd., najrozmaitszych pomysłów; wyżej na dwu półkach błyszczało mnóstwo przyci-
sków, figielków z porcelany, brązu, kubków i szkieł kolorowych. Przed biurkiem było lekkie
krzesło na biegunach, obok niego kosz ze zniszczonymi papierami. Na wszystkich ścianach
wisiały tak zwane chińskie parawaniki, z rozpostartymi w nich na kształt wachlarzy fotogra-
fiami pięknych dziewic, o niesłychanie wielkich oczach i biustach do najniższego stopnia
odsłonionych, albo reprodukcje miłych kociąt, scen zabawnych i widoki miasta gubernialnego
Klerykowa.
30
W rogu saloniku obok żardinierki stało pianino i znowu na nim zadziwiająco piękne sprzę-
ciki i fotografie, w wykwintnych stojących ramkach z pluszu i połyskującej blachy.
Pani Borowiczowa usiadła na brzeżku pierwszego krzesła, w bliskości drzwi, zaleciła sy-
nowi kilkakrotnie, żeby stał spokojnie, a nie zbił czego, broń Boże – i czekała z bijącym ser-
cem.
Teraz, kiedy już prawie wykonany został taki zamach stanu, trwoga ją obejmować zaczęła,
czy też to nie jest krok szalony. Zegar na biurku szeptał, zdawało się: nic z tego, nic z tego...
W sąsiednich pokojach słychać było jakieś kroki i rozmowy szeptem prowadzone. Nasłu-
chując, czy to już sam pan profesor nie wchodzi, pani Borowiczowa zwróciła machinalnie
oczy w kąt pokoju i dostrzegła tam ikonę w srebrnej szacie i płonące przed nią światełko.
– Prawda, prawda... – pomyślała – przecie to ten, co przeszedł na prawosławie...
W danej chwili najmniej by ją ta kwestia obchodziła, gdyby nie to, że za nią jak cień wlókł
się zabobon:
– To nie musi być dobry człowiek...
Zegar z kolebką wydzwonił srebrnym głosikiem godzinę drugą, a pana Majewskiego jesz-
cze nie było.
Dopiero przed trzecią rozległ się dzwonek w przedpokoju, a po upływie kilkunastu minut
drzwi do saloniku otwarły się cicho i stanął w nich pan profesor.