Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Nico nie był w stanie śledzić tego, co mówi profesor.
- Najpotężniejszą grupą są lekarze - ciągnął dalej Crescenzo, niczym nie zniechęcony - tak potężną, że podporządkowali sobie również księży. Zawsze istniały pewne tarcia między medycyną a religią, między tymi, którzy leczyli ciało, a tymi, co uzdrawiali duszę, między tym, co doczesne, a tym, co “po tamtej stronie". Dziś szala zdaje się przechylać na tę stronę, ku ziemi. Świat ogarnięty jest szaleństwem życia bez ograniczeń, nie ma już czasu na słuchanie księży. Ciało wygrało swoją walkę ideologiczną, a lekarz - walkę ekonomiczną. To on jest szefem, władcą absolutnym i bezdyskusyjnym, tym, który ma w ręku wszystkie atuty.
- Nie rozumiem pana, profesorze.
- Żartowałem, mój drogi. Tak sobie gadałem. Mówi się jednak, że trzydzieści pięć procent akcji Zjednoczonego Przemysłu Samochodowego należy do PUM. Są potężni, mój przyjacielu. Są niezwykle potężni, mają w ręku obydwa atuty: zdrowie i aerokary, dwie największe troski współczesnego człowieka. Jeśli pan wierzy, może pan zawsze spróbować uciec w patos pioseneczek, ziarenek opium, które rozdaje się biednym, żeby ich odpowiednio ogłupić, żeby ich odwieść od myślenia o rzeczach ważnych. Myślę jednak, że PUM rozciągnął swoje macki także na wydawnictwa muzyczne.
Profesor Crescenzo zaczął się śmiać, śmiechem gru- biańskim, który aż poderwał Nica.
- Eskulapokracja - mówił Crescenzo. - ES - KU - LA - PO - KRA - CJA!
I zaśmiewał się przez zaciśnięte zęby. Śmiał się...
Sobota. Sobota rano, godzina dziewiąta. Rzym jest piękny, pełen obelisków i kopuł, niebo jasnoniebieskie, kaskady smukłych jaskółek spadają w dół dzwonnic. Powietrze pachnie pinią i miętą. Nadtybrze jest w tym miejscu proste, nie ma na nim ruchomych pasm, nie przejeżdżają nawet helibusy. Wiele jest w starym Rzymie ulic, które pozostały jak niegdyś, sto lat temu.
Doris idzie wolno. Biura nie ma, jest zamknięte, wszyscy zniknęli, zarówno ludzie, jak i przedmioty uleciały jak zjawy; maszyna do pisania, papiery ze znaczkami, pieczątki, prasa do kopiowania. Notariusz nie istnieje. Nie istnieje aż do poniedziałku. Przez dwa dni nie będzie musiała znosić jego skrzypiącego jak piła głosu, gniewnych wybuchów, zmęczenia i znużenia.
Nico ma na nią czekać u wejścia do stacji metra wiodącej w stronę Castelli.
Doris przyszła wcześniej, zwleka, zawraca prawie, na chwilę zatrzymuje się przed kioskiem z kwiatami, przechodzi przez ulicę, staje u poręczy mostu i patrzy w dół: Tybr wije się meandrami płynnego złota, spod przęsła mostu wypływa motorówka, sunie dalej, człowieczek na jej pokładzie wygląda jak ołowiany żołnierzyk.
Liście platanów stojących wzdłuż brzegu rzeki częściowo przepuszczają promienie słoneczne i lśnią jak kiście szlachetnych kamieni. Białoniebieskawe pnie marszczą skórę jak budzące się z letargu zwierzęta. Doris lubi przesunąć ręką po chropowatej korze, gładzić nierówności i ostre fragmenty drzewa, czuć, że poza cementem, plastikiem i żelazem istnieje jeszcze tajemnicze życie roślin, coś danego samo z siebie, coś, co nie zostało wykonane przez człowieka.
W tym momencie spostrzega, że jest naprawdę wiosna. I wtedy, w świetle alei, która nagle wydaje się jej odmienna, przyspiesza kroku, niemal biegnie, jakby przytulając do siebie to odkrycie...
- Nico!
Jest nadal blady, ma w dalszym ciągu spiętą twarz. Wokół oczu rysują się niebieskawe podkowy, ale spojrzenie jest jasne, pieszczotliwe. I ręce. Dostrzega je, poznaje, przypływa czułość, potwierdzenie.
Nico bierze ją za ramię, idzie w kierunku przeciwnym do wejścia do metra.
- Co się stało? Coś ci wypadło? Tylko mi nie mów, że nici z naszej wyprawy.
Nico zatrzymuje siÄ™ przed kioskiem-barem.
- Wypijmy kawę - proponuje. I zaczyna pogwizdywać, bębni palcami po cukiernicy, patrzy w sufit, na neonową fioletową rurkę biegnącą dookoła ścian.
- No więc idziemy do Castelli, czy nie?
- Ależ oczywiście, tylko wypijemy kawę i już nas nie ma.
Wygląda na zewnątrz, podnosząc filiżankę do ust. Przy chodniku stoi aerokar, mały czerwony, ognistoczerwony. - Chciałoby się mieć taki... wzdycha wskazując go brodą - zamiast metra, tych ponad dwudziestu kilometrów pod ziemią, stłoczeni jak sardynki...
Doris kręci głową. - Proszę cię, Nico, nie zaczynaj znowu...
Wychodzą. Ale on zwleka, obchodzi maszynę dokoła, pieści wzrokiem, potem kładzie rękę na masce. - Piękny - powiada. - Podoba ci się?
- Pewnie, że piękny. Ale pospieszmy się, bo inaczej wszystkie miejsca będą już zajęte.
- NaprawdÄ™ ci siÄ™ podoba?
Pęk kluczy. Nico trzyma w ręku pęk kluczy, trzyma je przed sobą na wysokości nosa i śmiejąc się podzwania potrząsając nimi.
- Jest mój!
Doris śmieje się. - Oszalałeś! Zawsze trzymają się ciebie żarty! - Ale kiedy Nico wkłada kluczyki do zamka i otwiera drzwiczki, blednie.
- O Boże, a to co znowu?
- Wsiadaj.
- Nie. Najpierw żądam wyjaśnień.
- No chodźże, wsiadaj! Wszystko ci opowiem.
Doris jest niezdecydowana, nieufnie przygląda się tapicerce siedzeń, dźwigni biegów, pedałom. Nico już włożył klucz do stacyjki, na tablicy rozdzielczej zapaliły się czerwone i zielone światełka. Nico zabawnie wygląda za kierownicą, wydaje się nieprawdziwy. Nie, wszystko jest żartem, zaraz wysiądzie i powie, że żartował, przeprosi, zreflektuje się, że był to dowcip w najgorszym guście, złośliwość...
- No, na co czekasz?
Drżą jej nogi. Wsiada do aerokaru zmieszana, prawie upada na siedzenie ł nie potrafi zamknąć drzwi.