Strona startowa Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.Ingtar, lord Ingtar z Dynastii Shinowa (IHNG-tahr, shih­NOH-wah): Wojownik rodem z Shienaru, poznany w Fal Dara...— On tam jest, łap go! — krzyknął Wilhelm i rzuci­liśmy się w tamtą stronę, mój mistrz szybciej, ja wolniej, gdyż niosłem kaganek...Dobbs i Joe Głodomór nie wchodzili w grę, podobnie jak Orr, który znowu majstrował przy zaworze do piecyka, kiedy zgnę­biony Yossarian przykuśtykał do...Potem każdy po kolei zaglądał do środka, rozchy­lał płaszcze i — cóż, wszyscy, łącznie z Łucją, mogli sobie obejrzeć najzwyklejszą w świecie...- Na litość Boga, niech mi pan nie mówi o piosen­kach, cały dzień żyję wśród muzycznych kłótni!Ale profesor zaczął już mówić, z jego ust słowa...Czy duchy, które walczyły ze sobą za życia, uważają się jeszcze po śmierci za nieprzyjaciół i czy są jeszcze przeciwko sobie nawzajem za­wzięte, jak za...Gdyby wciąż była wolna, mogłaby chcieć poślubić go z obowiąz­ku, bądź co bądź miała ojca pułkownika...Minęli kilka dość dużych zajazdów i innych budynków, które mogłyby posłużyć im za kwatery, po czym dojechali do przeciw­ległego krańca miasta...Pani Wanda dziwnie jakoś popatrzyła na niego, a potem na psa, który swoimi kaprysami dezorgani­zował całą robotę w domu...A potem; w miarę upływu miesięcy i lat, patrzył bezradnie zaropiałymi oczyma spod przygniatających go gór, jak strasz­liwy splot wydarzeń dodaje do...
 

Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.

A używanie czy dostęp do PPK-S1A lub PPK-SBB mniej zależą od woli czy chęci serbskiego artylerzysty, a więcej od obliczeń statystycznych dokonanych przez Mortimera czy Manola, który między jedną kawą a drugą kombinuje, jak by tu przelecieć sekretarkę. Swawolna kula kalibru 5,56 mm, taka która w ciele człowieka koziołkuje i za­miast wylecieć którędy powinna, wychodzi gdzie indziej, po drodze niszcząc wątrobę, za­chowuje się w ten sposób dlatego, że jakiś utalentowany inżynier, spokojny człowiek ja­kich wielu, może praktykujący katolik, miłoś­nik Mozarta i ogrodnictwa, spędził wiele go­dzin na analizowaniu całego zagadnienia. Może nawet dał temu nabojowi jakieś imię - Luiza, Mała Euzebia albo podobnie - bo akurat w dniu, kiedy go zaprojektował, były urodziny jego żony czy córki. Kiedy plany zostały ukoń­czone, czując satysfakcję z dobrze wypełnione­go obowiązku, ze spokojnym sumieniem mor­derca o czystych rękach zgasił światło nad deską kreślarską, gdzie zrobił projekt, i poje­chał z rodziną do Disneylandu.
 
Dotarł do skarpy i położył się obok Marqueza. Kamerzysta zapalił kolejnego papierosa i spokojnie się zaciągał, od czasu do czasu spoglądając na płonące dachy wioski.
- Słyszałeś czołgi? - zapytał.
- Tak, chcą to szybko skończyć.
- Nie sądzę, żeby ktoś jeszcze miał tędy przejść.
- Ja też nie.
Barles spojrzał na zegarek, zniecierpliwiony. Nienawidził zegarków. Od dwudziestu jeden lat jego życie przebiegało pod ich dyktando, było zależne od godziny zwanej w żargonie deadline. To ta chwila, kiedy zamyka się wy­danie gazety albo telewizyjnych wiadomości, i cała robota, jeśli nie dotrze na czas, idzie w diabły. Jeszcze trzeba dojechać do miejsca nadawania - domu otoczonego workami z zie­mią, z agregatem prądotwórczym i anteną pa­raboliczną na dachu, gdzie pracuje Pierre Peyrot i ludzie z EBU. A i tam transmisja czasem bywa przerywana z powodu uszkodzenia linii, kłopotów z sygnałem, awarii agregatu czy zbyt bliskiego wybuchu bomby. Praca całego dnia może w ten sposób przepaść i wtedy Barry, amerykański technik, wzrusza ramionami, pa­trząc na Barlesa, jakby mu składał kondolencje. Mayhe the next time, może następnym razem. Barry to rosły facet, zawsze w dobrym hu­morze, rozmawiał przez telefon satelitarny ze swoją filipińską żoną w dziwnej mieszance angielsko-hiszpańskiej i zanim odłożył słuchawkę, mówił: kocham cię, cichutko, zasłaniając usta dłonią, jakby się wstydził, że inni słyszą, kiedy staje się na pięć sekund czuły. Ludzie z EBU to ekipa najemników bardzo dobrych w swoim fachu, którzy obsługiwali transmisje satelitarne telewizji stowarzyszonych w sieci Eurowizji. Pierre, ich lokalny szef, był Francuzem, chu­dym i miłym, w okularach, który przez pół roku mieszkał w Amsterdamie z żoną i córką, a drugą połowę spędzał na wojnach w naj­różniejszych miejscach planety. Barles praco­wał z nim już wszędzie, byli starymi przy­jaciółmi. Każdego dnia, bez wysyłania przez Madryt oficjalną drogą zapotrzebowania do Brukseli, Peyrot rezerwował dla Barlesa i Marqueza satelitę na dziesięć minut i godzinę na montaż u Franza, milczącego Niemca, lub u Salema, jasnowłosego, drobnego i uśmiech­niętego Szwajcaro-Tunezyjczyka. W gorsze dni redagowali materiał w hełmach na głowie i w kamizelkach kuloodpornych. Kiedyś, w Sarajewie, Franz i Barles odeszli od stołu mon­tażowego na trzydzieści sekund przed tym, jak granat wybuchł pod oknem, pokrywając cały pokój odłamkami. Pierre ułożył, do mu­zyki w rytmie znanych kupletów, tekst o całym wydarzeniu: “Raz, gdy hiszpańska ekipa poszła odlać się", itd. Często ją śpiewali, kiedy po ciemku upijali się w Holiday Inn, podczas gdy na zewnątrz spadały bomby, Manucher opowiadał niezrozumiałe irańskie dowcipy, a Arianne, korespondentka France Inter, która czasami wydawała się podobna do księżniczki Karoliny z Monako, wyciągała od Barlesa całe paczki chusteczek higienicznych, bo jej się skończyły podpaski.