Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
W niewyobrażalny wprost sposób był związany z Brandinem i widział, co się dzieje. Co więcej, z samej natury związku między królami i błaznami Ygrathu został zmuszony do brania w tym udziału.
On pierwszy - nie władając sobą - wyraził to, co rosło w sercu króla. Dawno temu, kiedy Brandin wciąż nie chciał dopuścić do swej duszy, ukształtowanej przez zemstę i stratę nawet myśli o miłości, to właśnie Rhun - Valentin - wpatrywał się w Dianorę, w ciemnowłosą córkę Saevara, oczyma odbijającymi cudzą duszę.
Teraz to się skończyło raz na zawsze. Przeminęła długa noc. Zniknęły okowy czarnoksięstwa. Koniec. Stał w słonecznym blasku i gdyby przyszła mu na to ochota, mógł wypowiedzieć własne prawdziwe imię. Postąpił niezręcznie do przodu jeden, a potem, nieco ostrożniej, drugi krok. Nikt go jednak nie zauważył. Był błaznom. Rhunem. Nawet to imię zostało wybrane przez króla. Tak żeby wiedzieli o tym tylko oni dwaj. Świat miał nic nie wiedzieć. Intymność dumy. On to nawet rozumiał. Być może było to naj straszniejsze ze wszystkiego: on rozumiał.
Wszedł pod baldachim. Brandin stał przed nim na skraju wzgórza. W ciągu całego życia nigdy nie zaatakował człowieka od tyłu. Trochę się potykając, przesunął się w bok i stanął po prawej ręce króla. Nikt na niego nie patrzył. Był Rhunem.
Nieprawda.
- Powinieneś był mnie zabić nad rzeką - powiedział bardzo wyraźnie. Brandin powoli odwrócił głowę, jakby właśnie coś sobie przypomniał. Valentin spokojnie zaczekał, aż ich oczy się spotkają, po czym wbił miecz w serce Ygratheńczyka, jak książę zabija swych wrogów bez względu na to, ile upłynęło lat, ile trzeba było wycierpieć, zanim mogło dojść do takiego końca.
* * *
Dianora osłupiała; była tak zaskoczona, że nawet nie mogła krzyczeć. Zobaczyła, że Brandin zachwiał się z mieczem wbitym w pierś. Wtedy Rhun - Rhun! - wyszarpnął go niezdarnie i z rany trysnęła krew. Oczy Brandina rozszerzyły się ze zdumienia i bólu, lecz były czyste, tak świetliście czyste. Podobnie jak jego głos, kiedy powiedział:
- Obu? - Zachwiał się. - Ojca i syna, obu? Cóż za żniwo, książę Tigany.
Dla Dianory te słowa były jak biały wybuch w mózgu. Wydawało się, że czas nieznośnie spowalnia swój bieg. Zobaczyła Brandina osuwającego się na kolana; jego upadek trwał chyba całą wieczność. Chciała do niego podejść, ale nie mogła uczynić kroku. Usłyszała długi, dziwacznie zniekształcony krzyk rozpaczy i zobaczyła wykrzywioną straszliwym bólem twarz d”Eymona, który rozorał mieczem bok Rhuna.
Nie Rhuna. Bynajmniej nie Rhuna. Księcia Valentina.
Błazna Brandina. Przez te wszystkie lata. Co z nim zrobiono! A ona obok niego, obok tego cierpienia. Przez te wszystkie lata. Chciała krzyczeć. Nie mogła wydobyć głosu, ledwie oddychała.
Zobaczyła, jak on też pada bezwładnie na ziemię obok Brandina, zniekształcona, okaleczona postać. Brandin wciąż klęczał z ziejącą raną w piersi. Patrzył na nią, tylko na nią. Kiedy osunęła się na ziemię obok niego, zaszlochała. Sięgnął ręką, wolno, z kolosalnym wysiłkiem woli, skupiając na tym ruchu całe swoje jestestwo, i ujął ją za rękę.
- Och, miłości moja - usłyszała jego słowa. - Jest tak, jak ci mówiłem. Powinniśmy się byli spotkać w Finavirze.
Spróbowała coś powiedzieć, odpowiedzieć mu, ale po jej twarzy ściekały łzy i miała ściśnięte gardło. Z całych sił uścisnęła go za rękę, próbując przekazać mu własne życie. Osunął się na jej ramię, Dianora opuściła go więc na swoje kolana i objęła, tak jak zrobiła to zeszłej nocy, jeszcze zeszłej nocy, kiedy zasnął. Zobaczyła, jak jego przejrzyste, szare oczy stopniowo zasnuwają się mgłą, a potem ciemnością. Tak go trzymała, kiedy umarł.
Uniosła głowę. Książę Tigany, leżący obok nich na ziemi, patrzył na nią z takim współczuciem w swoich na nowo przejrzystych oczach. Tego nie mogła znieść. Nie od niego: nie po tym, co wycierpiał, i po tym, co zrobiła. Zobaczyła, że otwiera usta, jakby chciał coś powiedzieć, a potem spogląda w bok.
Słońce przesłonił jakiś cień. Podniosła oczy i zobaczyła wysoko wzniesiony miecz d'Eymona. Valentin uniósł błagalnym gestem rękę, żeby powstrzymać jego cios.
- Czekaj! - wyrzuciła z siebie z trudem.