Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
- I tak dowiemy się dosyć wcześnie. - Po chwili milczenia powiedział: - A więc już po Afryce. Dobre czasy tam przeżywałem przed pierwszą wojną światową, kiedy byłem młodszym oficerem. Ale nigdy mi się nie podobał ten ich apartheid... Czy to znaczy, że my będziemy ostatni?
- Niezupełnie - odpowiedział siostrzeniec. - Będziemy ostatnim wielkim miastem. Są już wypadki w Buenos Aires i w Montevideo; jeden czy dwa już stwierdzono w Auckland. Po nas Tasmania może przetrwa jeszcze ze dwa tygodnie i Południowa Wyspa Nowej Zelandii. Ostatnimi ze wszystkich, którzy umrą, będą Indianie w Tierra del Fuego.
- A Antarktyda? Fizyk potrząsnął głową.
Tam nie ma teraz nikogo, o ile nam wiadomo. Oczywiście - dodał z uśmiechem - to wcale nie jest koniec życia na ziemi. Tak pojmować tego nie należy. Życie będzie trwało w Melbourne jeszcze długo po naszej śmierci.
Wszyscy wlepili w niego oczy.
- Czyje życie? - zapytał Peter.
- Królików. - John Osborne uśmiechnął się od ucha do ucha. - To są najodporniejsze stworzenia, jakie znamy.
Generał wyprostował się na krześle, zaczerwieniony z gniewu.
- Chcesz przez to powiedzieć, że króliki będą żyły dłużej niż my, ludzie?
- Otóż to. Mniej więcej o rok dłużej. Mają prawie dwa razy większą odporność niż my. Więc w przyszłym roku po Australii będą biegać króliki, wyjadając naszą żywność.
- Powiadasz, że jakieś cholerne króliki nas ostatecznie przetrzymają? Będą żyć i brykać, kiedy my dawno już pomrzemy?
John Osborne przytaknął.
- I psy nas przeżyją. Myszy przetrwają znacznie dłużej, ale przecież nie aż tak długo, jak króliki. O ile możemy przewidzieć, królik pobije wszystkich... królik będzie ostatni. - Urwał. - W końcu one też wyginą, oczywiście. U schyłku przyszłego roku nie zostanie nic żywego.
Generał rozparł się wygodniej.
- Króliki! Po tym wszystkim, cośmy zrobili, z takim nakładem kosztów je tępiąc... mamy umrzeć ze świadomością, że wygrają w końcu króliki! - Zwrócił się do Petera. - Będzie pan tak łaskaw i naciśnie ten dzwonek, który jest przy panu. Zamówię sobie koniak z wodą sodową, zanim wejdę do sali na obiad. Wszyscy powinniśmy wypić koniak z wodą, kiedy takie rzeczy tu słyszymy.
Moira Davidson i Dwight zajęli w restauracji stolik w kącie i wybrali sobie potrawy. Gdy kelner odszedł, Moira zapytała:
- Co cię trapi, Dwight? Bawił się widelcem.
- Nic właściwie.
- Powiedz. Podniósł głowę.
- Dowodzę jeszcze jednym okrętem... okrętem podwodnym Stanów Zjednoczonych "Miecznik" w Montevideo. Robi się już w tamtych stronach gorąco. Przed trzema dniami zapytałem kapitana "Miecznika" przez radio, czy uważa za celowe odpłynąć stamtąd i doprowadzić ten okręt tutaj.
- I co on powiedział?
- Powiedział, że nie. Związki z wybrzeżem, tak to nazwał. Dziewczęta, taka sama sprawa, jak ze "Skorpionem". Powiedział, że spróbowałby przypłynąć, gdyby to było konieczne, ale zostawiłby wtedy połowę swojej załogi. - I znów Dwight podniósł głowę. - W takim razie doprowadzenie tu "Miecznika" nie miałoby przecież celu. Okręt nie nadawałby się do operacji.
- Więc powiedziałeś mu, żeby tam został? Dwight zawahał się.
- Tak - rzekł po długiej chwili. - Wydałem mu rozkazy, żeby wypłynął "Miecznikiem" poza dwunastomilowy obszar terytorialny i zatopił go na pełnym morzu, w głębokiej wodzie. - Przez chwilę milczał wpatrzony w zęby widelca. - Nie wiem, czy postąpiłem słusznie - rzekł. - Pomyślałem, że tego właśnie by sobie życzyło moje Ministerstwo Marynarki Wojennej... nie zostawiać takiego okrętu ze sprzętem najwyższej klasy, żeby obijał się w porcie obcego kraju. Nawet gdyby tam już nie było nikogo. - Spojrzał na Moirę. - A więc flota wojenna Stanów Zjednoczonych staje się jeszcze mniejsza. Były dwa okręty, jest jeden.
Długo siedzieli bez słowa.
- Czy to samo zrobisz ze "Skorpionem"? - zapytała w końcu Moira.
- Myślę, że tak. Chciałbym go zabrać z powrotem do Stanów Zjednoczonych, ale to w praktyce niewykonalne. Zbyt wiele związków z wybrzeżem, jak on się wyraził.
Kelner podał obiad.
- Dwight - rzekła Moira, gdy odszedł. - Wpadł mi do głowy pomysł.
- Jaki pomysł, kochanie?
- Sezon pstrągów rozpoczyna się w tym roku wcześniej. W przyszłą sobotę. Może chciałbyś mnie zabrać na sobotę i niedzielę w góry? - Z bladym uśmiechem dorzuciła: - Na połów, Dwight... na połów ryb. W żadnym innym celu. Tam jest ślicznie nad rzeczką Jamieson.
Nie był zdecydowany.
- Ale to przecież w tę sobotę będzie Grand Prix, jeżeli John Osborne postawi na swoim.
Przytaknęła.
- Tak myślałam. Wolisz oglądać ten wyścig? Potrząsnął głową.
- A ty?
- Nie. Ja już nie chcę patrzeć, jak ludzie się zabijają. Dosyć będzie różnych widoków za tydzień albo dwa tygodnie.
Też tak uważam. Nie chcę oglądać wyścigu, widzieć może, jak John będzie umierał. Wolę jechać na ryby. - Zerknął na nią i spojrzenia ich nagle się spotkały. - Jedna tylko rzecz, kochanie. Nie chciałbym tam jechać, gdybyś w rezultacie miała się poczuć dotknięta.
- Na pewno nie - zaprotestowała. - Nie z tego powodu, jaki masz na myśli.
Utkwił wzrok gdzieś w pustce ponad zatłoczoną restauracyjną salą.
- Wkrótce wracam do domu - powiedział. - Nie było mnie tam długo, ale to już się kończy. Wiesz, jak to jest. Mam w domu żonę, którą kochani i wobec której byłem uczciwy przez całe te dwa lata rozłąki. Nie chciałbym psuć tego teraz w ciągu ostatnich kilku dni.