Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
.. tylko chwilę, po raz pierwszy w dorosłym życiu Aarona... Cadmann odniósł wrażenie, że coś dotarło do tego młodego człowieka. Że zadrżała w nim jakaś emocjonalna struna. Na jego twarzy nie było widać ani radości, ani tryumfu.
- Przykro mi z tego powodu - powiedział Aaron. - To nigdy nie było moim zamiarem.
Może miałem zamiar rozbić kolonię. Może miałem zamiar ukraść bezcenną część wspólnej własności. Może zupełnie nie obchodziło mnie, czy zginie jeden z moich przyjaciół... albo czy zginiesz ty, Cadmann.
Ale nigdy nie miałem zamiaru cię złamać. Tego bym nie zrobił.
To absolutnie niezwykłe, jak jasno ten głos zabrzmiał w głowie Cadmanna. Niezwykłe, jak pewny był przy tym, że ta wiadomość przeszła z umysłu Aarona do jego. Dziwne. Były to swego rodzaju przeprosiny. Co jeszcze dziwniejsze, stwierdził niespodziewanie, że je przyjął.
Przyglądali się sobie przez ponad minutę, a potem Aaron się uśmiechnął, niezdecydowanie, prawie nieśmiało. Następnie wstał i wyciągnął rękę do Cadmanna.
- Chodź - powiedział. - Musimy iść dalej.
- Jeśli tego nie zrobię, zesztywnieję. - Cadmann otrzepał spodnie z kurzu. - Nigdy się nie zestarzej, Aaron. To wcale nie jest zabawne.
- Będę o tym pamiętał - odparł Aaron i obaj się roześmiali.
Kiedy z trudem wspięli się wreszcie na szczyt góry, wszystkie rozmowy ucichły. Cadmanna zaczęło to bawić. Dzieci były od niego silniejsze i miały lepszą kondycję, ale on wiedział, jak użyć tego, co mu pozostało. Wiedział, jak się odprężyć między kolejnymi krokami, jak dobrze gospodarzyć zasobami swojego ciała.
Stali na szczycie przez kilka minut, pijąc wodę, ciężko oddychając i patrząc w dół, jakby byli tytanami siedzącymi okrakiem na świecie. Można było odnieść wrażenie, że pod nimi rozciąga się cały Avalon. Wyglądało to tak, jakby balansowali między dwoma światami. Na wschodzie kraina grendeli, lasy i sawanny, które kiedyś być może poznaczą drogi i miasta rozrastającego się imperium ludzi. Na zachodzie pustynia i terra incognito.
Kto wie, co tam żyje? Może robaki piaskowe dysponujące szybkością?
Pod nimi odnoga rzeki, niebieska wstęga u podnóża gór.
- Idziemy do małej doliny, którą odkryliśmy z Geogra-phica i obejrzeliśmy ze skeetera - powiedział Chaka. - Pieszo nikt tam jeszcze nie dotarł, musimy więc bardzo uważać. Płynie tam woda, ale nie zbliżymy się zbytnio do niej.
- Grendele?
- A pewnie! Masa łososi. Ostatnim razem woda wręcz od nich kipiała. Myślę, że teraz będzie tak samo.
- Cholernie się cieszę, że ten wasz pieprzony obóz nie znajduje się blisko bieżącej wody.
Aaron zachichotał.
- Przecież byście nam na to nie pozwolili, Cadmann. Pierwsi pozwoliliby nam na wszystko, gdybyśmy mieli ze sobą te śmierdzące stosy kocyków w błękicie Cadziego; ale nie na to. Nawet jeśli pogoda się zmieni i rzeki przybiorą, jest mało prawdopodobne, by grendele do nas dotarły. Zbyt daleko.
- Jeśli będzie mocno padało, deszcz ochłodzi je równie dobrze.
- To prawda - przyznał Chaka - ale mamy nasze linie obronne i schrony. Jednakże nigdy nie ma pełnej gwarancji bezpieczeństwa.
- Nie ma. Nie jestem nawet pewny, czy chciałbym, żeby była.
Schodzili z grzbietu, kierując się ku leżącym w dole tarasom skalnym. Widać już było małą dolinkę, zieloną zmarszczkę na tle szarych skał. W trakcie marszu ton rozmowom nadawał Chaka.
W pewnej chwili Cadmann wskazał wschodni horyzont.
- Chmury burzowe?
Chaka i Aaron spojrzeli w tamtą stronę, przyglądając się kształtom chmur. Płynęły na południe i było mało prawdopodobne, że przyniosą deszcz lub jakieś nieszczęście do Shangri-la. Ale przez ostatni miesiąc prawie bez przerwy występowały małe burze i nieznaczne zaburzenia atmosferyczne. Było pewne, że to, co nadchodzi, zbliża się szybciej, niż początkowo myśleli.
- Nigdy jeszcze nie było takiej pogody - stwierdził Cadmann.
- W końcu obejrzałem sobie Surf's Up - powiedział Aaron. - Jest całkowicie zniszczone przez fale. Musieli przenieść wszystkie dzieci z powrotem do kolonii. Większość domów na plaży zniknęła. Mój też. Zostały tylko fundamenty.
Przez prawie godzinę, którą zajęło im zejście do dolinki, prowadzili towarzyskie rozmowy o pogodzie i atmosferze, klimacie i warunkach decydujących o wysokości zbiorów, błękitnym niebie i burzach gradowych. W pewnej chwili Chaka wskazał stary, duży kopiec.
- Widziałem to ze skeetera.
Cadmann zbliżył się ostrożnie do kopca.
- Pszczele gniazdo?
- Tak. Z góry nie byłem tego pewny, ale wygląda na opuszczone. Zwietrzałe. Być może one migrują. Może ogałacają ze wszystkiego całą okolice, a potem zdychają. Nie wiem.
Zamyślony Aaron szturchnął kopiec nogą. Sklejona jakimś spoiwem ziemia tworząca tę wieżę zaczęła się kruszyć. Nacisnął mocniej i z kopca odpadł większy kawałek.
- To jest kruche, ale odporne na deszcz.
- Od kiedy jest opuszczone? - zapytał Cadmann.
- Od roku, może dwóch lat - powiedział Aaron.
- Popatrzcie! Kości oposów. - Chaka wspiął się na jedno z drzew i rozglądał się dookoła.
Cadmann mruknął coś pod nosem, zdjął plecak i wdrapał się po pniu na wysokość trzech, czterech metrów, głęboko zaniepokojony tym, jak ciężko i niezdarnie się przy tym czuje.
Gdy znalazł się na odpowiedniej wysokości, powitały go trzy małe szkielety oposów. Zginęły we własnym gnieździe ulokowanym między gałęzią a pniem.
- Tak, to na pewno kraina pszczół - stwierdził ze śmiertelną powagą Cadmann.
Ruszyli w dalszą drogę i napotkali na niej jeszcze trzy opuszczone gniazda pszczele oraz więcej starych szkieletów. Kości często leżały w takim porządku, jakby ułożyli je tam nadmiernie skrupulatni archeolodzy. Pszczoły oczyściły je tak gruntownie z mięsa, że żaden padlinożerca nie poświęcił im już uwagi.
Dotarli na niżej położoną półkę, gęściej porośniętą drzewami, zaroślami i trawą, po czym zeszli po jeszcze jednej stromiźnie i znaleźli się na następnym występie skalnym.
Gdzie natknęli się na jeszcze więcej kości.
Cadmann pierwszy wspomniał, że ucichły wszelkie odgłosy życia zwierzęcego.
- Też to zauważyłeś? - powiedział Chaka. - Zastanawiałem się właśnie, czy nie jest to przypadkiem wytwór mojej chorej wyobraźni.
- Nie, nie jest. - Cadmann popatrzył na Aarona, który z wyrazem zadumy na twarzy szedł trochę na lewo od nich, nie zdradzając wyników swoich przemyśleń.