Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Tak więc dane mi było widzieć w ciągu jednego życia koniec wsi. To tutaj jest wzorem dla całej planety, nie, że wszędzie musi to tak samo wyglądać, ale wzór zarysowuje się wyraźny, choćby ze względu na gęstość zaludnienia. A więc dzielnice mieszkalne rozrzucone na dużej przestrzeni, z zachowaniem reliktów wsi, ale już utrzymywanych sztucznie: nawadnianie, drzewa, przestrzenie dla sportów. I osobno rolnictwo, ale już nie wioski.
Moje wiejskie dzieciństwo różniło się od dzisiejszego dzieciństwa. A głównie chmarami owadów, które bzykały, cięły, gryzły, właziły w oczy. Bose nogi pokryte szramami i strupami od ciągłego drapania się. W trawie pryskały świerszczyki, biegały żuki, mrówki czerwone (te najbardziej piekące) i czarne, różnych wielkości, na liściach odkrywało się gąsienice wielu kolorów i kształtów, a wewnątrz, w kuchni czy w niektórych izbach, na przykład tych koło mleczarni, na ścianach czarny ruszający się kożuch much. W szklanych muchołówkach serwatka gęsta od warstw much-topielców. Środki chemiczne dały radę całemu temu rojowisku, które jeszcze jednym odróżniało moje dzieciństwo, otoczone mnogością ptaków. Dzisiaj ptaki owadożer-ne mają trudne życie, choć mała ich liczba nie musi zastanawiać ludzi, którym brak porównań.
10 VIII 1987
Istnieje szczególna jakość światła Północy i odkryłem to po zwinięciu namiotu na kampingu w kanadyjskich
wu
20
Górach Skalistych, w parku narodowym Jasper, skąd (w sierpniu) wygonił mnie i Jankę pierwszy śnieg. Był rok 1969. Droga do Edmonton stamtąd idzie na północ, potem dopiero skręca. I tam, nad Athabasca, spotkałem tę jakość północnego światła, która jest przecież zwykła dla wielu mieszkańców naszej planety, tak że jej nie dostrzegają. Pierwszy raz miałem to odczucie, kiedy na krótko przed wybuchem II wojny światowej przyjechałem z Warszawy do miasteczka Głębokie, gdzie wtedy pracował mój ojciec. Głębokie nie jest bardziej na północ niż mój rodzinny powiat, ale sporo dalej na wschód, więc może stąd różnica. Nigdy nie opisałem tego miasteczka. Najbardziej rdzenna Białoruś naokoło, a tutaj barok pojezuickich kościołów i w środku sztetl znany z literatury żydowskiej i malarstwa Chagalla, ale takiego zagęszczenia drewnianych kramów ani przedtem, ani potem nie widziałem. Wyglądało to jak jeden drewniany korab z przedziałkami na poszczególne kramy. Przyzwyczajony już do światła Kalifornii, do północnego światła prawdopodobnie adaptowałbym się z pewnym trudem. Już ostatni szary maj w Europie trochę mnie przygnębiał.
Wczorajsze niebieskie niebo (od pierwszej mniej więcej) łagodziło, jak zwykle, moje różne rozpacze, którym zabraniam dostępu. Choć może gustowałbym też w klimacie jak na Antylach -
gwałtowne ulewy trwające kilka minut, znów splendor mokrej, jarzącej się w słońcu zieleni. W
Kalifornii w ciągu miesięcy letnich prawie nigdy nie pada! ~~ ~ -----
--——------
11 VIII 1987
Moja wrażliwość na klimat stąd chyba pochodzi, że życie minęło i teraz każdy dzień jest cenny.
Leopold Staff napisał w starości wiersz Most:
Nie wierzyłem Stojąc nad brzegiem rzeki, Która była szeroka i rwista, Że przejdę ten most, 21
Spleciony z cienkiej, kruchej trzciny
PowiÄ…zanej Å‚ykiem.
Szedłem lekko jak motyl
I ciężko jak słoń,
Szedłem pewnie jak tancerz
I chwiejnie jak ślepiec.
Nie wierzyłem, że przejdę ten most,
I gdy stoję już na drugim brzegu,
Nie wierzę, że go przeszedłem.
Jak to zrobiłem? Jak przeszedłem ten most? Wyliczanie własnych cech brzmiałoby nieprawdziwie, ale mój sąd o sobie jest rzeczywiście ujemny. Z niejaką skłonnością do "szukania genetycznych obciążeń, od strony Miłoszów. Oskar mawiał: „No, po miłoszowsku", co miało znaczyć „po wariacku", a odnosiło się chyba do jego dziadka
— inwalidy po bitwie pod OstroÅ‚Ä™kÄ…, który ożeniÅ‚ siÄ™ z wÅ‚oskÄ… Å›piewaczkÄ…, do ojca, który skoÅ„czyÅ‚ na klinicznej paranoi, czy kuzynów z linii drujskiej, też nie bez potężnych bzików. Co prawda powiedzenie Oskara mnie zaskoczyÅ‚o, bo trafiaÅ‚o w moje podejrzenia - skÄ…d podobieÅ„stwo, jeżeli tamci zarówno czerejscy, jak drujscy MiÅ‚oszowie, to nie tak znów bliscy krewni? Czyżby rodowe piÄ™tno
- i przeciwko niemu mocna krew długowiecznych Kuna-tów i jeszcze mocniejsza Syruciów?
Artysta i odchylenia od normy. Od czasów romantyzmu przyzwyczajono nas do tego związku, nawet związku z chorobą, a Tomasz Mann umieścił go nawet w centrum swoich tematów. Pewnie pod wpływem romantyzmu wcześnie wpadłem na pomysł działań zastępczych, kompensacyjnych, ale tak naprawdę nie mam sympatii do „chorych geniuszów" i kto wie, czy moja ambicja nie zostałaby lepiej nakarmiona przez zwykłe cnoty, nawet jeżeli znaczyłoby to, że nie stworzę żadnego dzieła.
Przeciętność jako ideał? Bo wtedy nie ma poczucia winy własnego istnienia. Sprawia mi pryjemność, kiedy w Ber-_k£ley_zwracają się do mnie „doctor" albo „professor". To znaczysaTysTakqaliależenia do szacownego klanu, ale bez
22
wyskoków, bo przecież „za wszystko się płaci", jak mówi wicedyrektor hotelu Eden, czyli diabeł w sztuce Leszka Kołakowskiego.
Wczoraj wieczorem na kolacji u Nathanów i rozmowa o tym, jakimi słowami odmawiać udziału w imprezach niepoważnych, organizowanych dla celów światowych. Uczciwość nakazywałaby
podawać powody, dla których uważamy, że debaty np. o tym, jak wprowadzić na kuli ziemskiej demokrację, tolerancję i pokój są stratą czasu. Ale ludzie lubią przejechać się do Paryża na cudzy koszt, a jeżeli odmawiają, wolą to robić grzecznie.
12 VIII 1987