Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Znajdzie
się dość miejsca i dla ciebie.
Wyobraziłam sobie zachwyt jego siostry, gdy mnie zobaczy. Siliłaby się na uprzejmość czy
od razu zmierzyłaby wzrokiem najpierw mnie, potem jego i bez ceregieli spytała, czy przypadkiem nie upadł na głowę?
— Słyszałaś, co powiedziałem? — spytał z natarczywością w głosie.
Spojrzałam, zaciekawiona, skąd raptem ten rozzłoszczony ton. Gdzie tu miejsce na nerwy?
— Nie obchodzi cię to? A może nudzi? — domagał się mojej odpowiedzi.
Wzięłam go za rękę i musnęłam ją wargami.
— Kiedy tylko przedstawisz mnie swojej siostrze, uzna, że potrzebny ci kaftan bezpieczeń-
stwa.
Milczał, aż wreszcie parsknął śmiechem.
— No tak. Ale nie dbam o to — dorzucił po chwili.
— W końcu zaczniesz, prędzej czy później.
— Mimo to pójdziesz ze mną, prawda?
— Nie. Chciałabym, ale nie mogę.
Uśmiechnął się.
— Nieprawda. Pójdziesz.
392
Przyglądałam mu się uważnie, próbując zgłębić ten uśmiech — niestety trudno odczytać wyraz twarzy, która ginie w zaroście. Łatwiej już powiedzieć, czego nie wyraża albo raczej: czego nie można rozszyfrować. W każdym razie nie zauważyłam, aby malowała się na niej
jakaś protekcjonalność czy też ten szczególny rodzaj lekceważenia, jaki rezerwują dla kobiet niektórzy mężczyźni. Z pewnością nie brał mojego „nie” za zakamuflowane „tak”. Kryło się za tym coś innego.
— Mam trzysta akrów — oznajmił. — Kupiłem je wiele lat temu, traktując jako lokatę
gotówki. Chcieli zbudować tam wielkie osiedle i spekulanci tacy jak ja mieli zamiar na tym zarobić tony pieniędzy, odstępując grunt inwestorom. Ale z jakiegoś powodu projekt upadł; tym sposobem zostałem z ziemią, którą mogłem albo odstąpić ze stratą, albo zatrzymać. Wybrałem to drugie. Większość nadaje się pod uprawę. Rośnie trochę drzew, sterczy parę grubych pniaków po ścince. . . Siostra z mężem postawili dom i kilka budynków gospodarczych.
— Do tej pory mogły tam osiąść dziesiątki, setki koczowników — zwróciłam mu uwagę.
— Raczej nie. Dosyć trudno tam zbłądzić. Nie ma drogi z prawdziwego zdarzenia, a od
jakiejkolwiek autostrady jest spory kawał. Naprawdę świetne miejsce na kryjówkę.
— A jak z wodą?
— Są studnie. Według tego, co mówi moja siostra, cała okolica wysusza się i ociepla. Nie
ma się co dziwić. Ale wód gruntowych jak na razie nie ubywa.
Przemknęło mi przez myśl, że chyba wiem już, do czego zmierza — pomimo to będzie
musiał sam się zadeklarować. Jego ziemia, jego wybór.
— Niewielu czarnych mieszka w tamtych stronach, prawda? — zapytałam.
393
— Raczej tak — przyznał. — W każdym razie siostra nie wspominała, by miała jakieś specjalne kłopoty.
— Z czego żyje? Uprawia ziemię?
— Tak. Jej mąż dodatkowo ima się różnych zajęć za gotówkę — co na pewno nie jest
bezpieczne, bo wtedy ona i dzieci zostają same na całe dnie, tygodnie, a czasem nawet miesiące.
Gdybyśmy dali radę utrzymać się na własną rękę, bez uszczuplania jej dochodów, moglibyśmy jeszcze się jej przydać. Poczułaby się bezpieczniej.
— Ilu pociech się dorobiła?
— Trojga. Niech pomyślę. . . Będą mieć teraz jedenaście, trzynaście i piętnaście lat. Sama ma dopiero czterdzieści.
Usta lekko mu drgnęły. Dopiero czterdzieści. No tak. Nawet jego młodsza siostrzyczka
mogłaby być moją matką.
— Ma na imię Alex. Alexandra. Jej mąż nazywa się Don Casey. Oboje nie cierpią miasta.
Tę moją ziemię traktują jak dar niebios. Wiedzą, że chowając tam dzieci, stwarzają im większe szansę dożycia dorosłości.
Kiwnął głową.
— Dzieci też dobrze sobie radzą — dodał.
— Jak utrzymywaliście kontakt? Telefonowaliście do siebie?
— To była część umowy. Sami nie mają telefonu, ale ile razy Don wypuszcza się do jakiegoś miasteczka w poszukiwaniu pracy, dzwoni do mnie i zdaje relację, co u wszystkich słychać. Za 394
to oni nie będą wiedzieć, co mi się przydarzyło. Nie spodziewają się mnie. Jeżeli w tym czasie Don próbował zadzwonić, na pewno są zaniepokojeni.
— Lepiej było polecieć samolotem — stwierdziłam. — Jednak cieszę się, że wybrałeś się
na piechotę.
— Naprawdę? Ja też. Posłuchaj, musisz iść ze mną. Niczego na całym świecie nie pragnę
tak bardzo, jak być z tobą. Właściwie przez długi czas oduczyłem się pragnąć czegokolwiek.
Zbyt długo to trwało.
Oparłam się o drzewo. Ten kemping nie był aż tak ustronny, jak tamten za San Luis, na
szczęście rosły drzewa i pary mogły nacieszyć się odrobiną prywatności. Na dwie osoby przypadała jedna sztuka broni palnej, a siostry Gilchrist dostały jeszcze pod opiekę Dominica i Justina. Dałam im mój pistolet i wszystkie trzy pary oddaliły się w trzy różne strony, zostawiając je z malcami mniej więcej pośrodku nierównego trójkąta. Na szosie międzystanowej numer pięć
parę razy trafiła się okazja, aby zarówno one, jak i Travis podszkolili się trochę w strzelaniu do celu. Ustaliliśmy, że odchodząc od obozu, wszyscy mamy obowiązek co pewien czas rozglądać się i sprawdzać, czy w okolicy nie pojawił się ktoś obcy. Właśnie przed chwilą zlustrowałam teren.
Siedząc wyprostowana, widziałam, jak Justin biega dokoła za gołębiami. Jill tylko wodziła za nim wzrokiem i nawet nie próbowała nadążyć.
Bankole złapał mnie za ramiona i obrócił twarzą do siebie.