Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Znaleziono go w Bois de Boulogne – bardzo
daleko od widowni krwawego wypadku. Czyż ktoś może przypuszczać, by nierozumne zwierzę
było sprawcą tego czynu? Policja jest w błędzie – nie zdołała znaleźć najlżejszej poszlaki. Gdyby
nawet wytropiono zwierzę, to jeszcze byłoby rzeczą niemożliwą dowieść mi, ze wiem o zbrodni
lub poczytać mi za winę, że o niej wiedziałem. To jednak pewne, iż ktoś wie o mnie. Ogłoszenie
w dzienniku wyraża się o mnie jako o właścicielu zwierzęcia. Nie jestem pewien, jak daleko te
wiadomości sięgają. Jeżeli zaniedbam się upomnieć o tak cenną własność, o której wiadomo, że
do mnie należy, to zwierzę może stać się przyczyną podejrzeń. Nie wyszłoby mi na dobre, gdyby
zwrócono uwagę czy to na mnie, czy też na małpę. Pójdę za wezwaniem, odbiorę orangutana i
będę go trzymał w zamknięciu, aż cała sprawa przycichnie.
W tej chwili usłyszeliśmy stąpanie na schodach. – Miej pistolety w pogotowiu – rzekł Dupin –
ale ich nie pokazuj i nie strzelaj, dopóki nie dam znaku. Brama domu stała otworem, przybysz
wszedł przeto nie dzwoniąc i jął wstępować na schody. Wnet jednak jakby się zawahał. Po chwili
począł schodzić na dół. Dupin szybko podbiegł ku drzwiom, wszelako tejże samej chwili niezna-
jomy zmienił kierunek; podążał znowu w górę. Nie zawrócił ponownie, lecz stąpał dalej stanow-
czym krokiem i zapukał w końcu do drzwi naszego pokoju.
– Proszę! – odezwał się Dupin pogodnym i serdecznym głosem.
Nieznajomy wszedł do pokoju. Był to niewątpliwie marynarz – człowiek rosły, barczysty i
muskularny, z miną zadzierzystą, jakby kpił sobie z wszystkich diabłów, nie pozbawioną jednak
ujmującego wyrazu. Twarz jego, mocno opalona, zatracała się na poły w gęstwinie wąsów i bo-
kobrodów. Dzierżył potężny kij dębowy, lecz nie miał zapewne przy sobie innej broni. Skłonił się
niezgrabnie i powitał nas słowami:
„dobry wieczór”, z francuskim akcentem, skażonym nieco neufchatelskim nalotem, lecz
świadczącym mimo to dostatecznie o pochodzeniu paryskim.
94
– Proszę siadać – rzekł Dupin. – Przychodzi pan zapewne po swego orangutana? Niemal go
panu zazdroszczę; daję słowo! Nadzwyczaj piękne i niewątpliwie bardzo cenne zwierzę. Jak pan
przypuszcza, w jakim może być wieku?
Marynarz odetchnął głęboko, jak człowiek, któremu ciężki kamień spadł z serca, i odparł pew-
nym głosem:
– To trudno powiedzieć, lecz nie może mieć więcej niż cztery lub pięć lat. Czy ma go pan tu-
taj?
– O nie, nie było tu dla niego pomieszczenia. Trzymam go w wynajętej stajni, tuż obok, przy
rue Dubourg. Mogę go oddać panu jutro rano. Czy potrafi pan udowodnić, iż jest pańską własno-
ścią?
– To się rozumie.
– Niełatwo mi przyjdzie rozstać się z nim – odezwał się Dupin.
– Nie żądam przecie usług za darmo – rzekł nieznajomy. – Ani mi przez myśl nie przeszło coś
podobnego! Zapłacę chętnie wynagrodzenie za schwytanie zwierzęcia – ma się rozumieć, umiar-
kowane.
– Zgoda! – odparł mój przyjaciel. – To bardzo pięknie z pańskiej strony. Co by tu zażądać?
Zaraz... już wiem. Moje wynagrodzenie będzie polegało na tym, iż dowiem się wszystkiego, co
tylko pan wie, o zabójstwie przy rue Morgue.
Ostatnie słowa wyrzekł Dupin bardzo cicho i bardzo spokojnie. Z nie mniejszym spokojem
podszedł do drzwi i zamknął je na klucz, który włożył do kieszeni. Po czym wyjął pistolet z zana-
drza i nie spiesząc się położył go na stole.
Marynarzowi krew uderzyła do głowy, jak w przystępie duszności. Zerwał się z miejsca i zaci-
snął kij w pięści, lecz po chwili powalił się znów ciężko na krzesło, drżąc na całym ciele. Z rysów
jego wyzierało Śmiertelne przerażenie. Nie rzekł ani słowa. Żal mi go było serdecznie.
– Mój przyjacielu – rzekł Dupin dobrotliwie – niepotrzebnie pan się niepokoi, naprawdę nie-
potrzebnie! Nie chcemy sprawić panu przykrości. Daję słowo uczciwego człowieka i Francuza, że
nie wyrządzimy panu krzywdy. Wiem najzupełniej dokładnie, że okrucieństwa przy rue Morgue
nie były pańskim dziełem. Nie znaczy to jednak, jakobym przeczył, iż w pewnej mierze pan w
nich uczestniczył. Z tego, co już powiedziałem, domyśli się pan zapewne, iż mam sposoby, za
pomocą których udało mi się zasięgnąć o tej sprawie wiadomości – sposoby, o jakich panu nigdy
się nie śniło. Otóż rzecz przedstawia się tak: nie uczynił pan nic takiego, czego można było unik-
nąć, i na pewno nie dopuścił się pan niczego, co by czyniło pana winowajcą. Nie popełnił pan
nawet kradzieży, jakkolwiek mógł pan kraść bezkarnie. Nie ma pan nic do ukrycia. Nie ma pan
powodu do ukrywania. Jest więc najprostszym obowiązkiem honoru wyznać wszystko, co panu
wiadomo. Uwięziono niedawno niewinnego człowieka, podejrzanego o zbrodnię, której sprawcę
pan może wskazać.
Podczas przemówienia Dupina marynarz odzyskał w znacznej mierze przytomność umysłu,
atoli dawniejsze jego zuchwalstwo znikło zupełnie.
– Bodajby mnie Bóg skarał – rzekł po krótkiej chwili – jeśli nie powiem panu wszystkiego, co
wiem o tej sprawie; wszelako nie spodziewam się, żeby mi pan uwierzył, chociażby w połowie;
byłbym wariatem, gdybym spodziewał się czegoś podobnego. Atoli jestem niewinny i wyznam
wszystko, nawet gdybym miał to przypłacić życiem.
Opowieść jego brzmiała w streszczeniu następująco. Niedawno odbywał podróż po Archipela-
gu Indyjskim. Gromada marynarzy, do której należał, wylądowała na Borneo i wybrała się na
wycieczkę w głąb wyspy. Przy pomocy jednego z towarzyszy udało mu się schwytać orangutana.
Towarzysz ten umarł i zwierzę stało się wyłączną jego własnością. Po wielkich przykrościach,
spowodowanych podczas podróży powrotnej nieuskromioną dzikością małpy, powiodło mu się w