Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
My jednak minęliśmy biurko Diany i przeszliśmy przez bramkę oznakowaną
tabliczką: „Miejsca Prywatne”. Korytarz za nią był wyludniony, a ściany całkiem puste. Z przerażeniem stwierdziłem, że właśnie w tamtym zatłoczonym holu przeszła mi koło nosa ostatnia szansa. Zatrzymałem się raptownie: — Dak? Będziemy skakać?
— Oczywiście.
— Chyba ci odbiło. Nie mam papierów, nie mam nawet karty turystycznej na
19
Księżyc.
— Nie jest ci potrzebna.
— Co? Zatrzymają mnie w punkcie „Emigracja”, a potem wielki, tłusty glina
z byczym karkiem zacznie mi zadawać pytania.
Dłoń wielkości sporego kota zacisnęła się wokół mojego ramienia.
— Nie traćmy czasu. Po co mamy przechodzić przez punkt „Emigracja”, kiedy
ty oficjalnie nigdzie nie wyjeżdżasz, a ja oficjalnie nigdy tu nie przyjeżdżałem?
Przebieraj nogami, staruszku.
Jestem dobrze umięśniony i nie całkiem chuchrowaty, ale poczułem się ubez-
własnowolniony. Zobaczyłem znak „Dla mężczyzn” i uczyniłem desperacki wy-
siłek, żeby się zatrzymać.
— Dak, chwileczkę, proszę. Muszę odcedzić kartofelki. . .
— Hę? — wyszczerzył do mnie zęby. — Przecież byłeś przed wyjściem z ho-
telu.
Nie zwolnił i nie wypuścił mnie z garści.
— Lorenzo, staruszku, czuję, że masz niezłego pietra. Wiesz, co zrobię? Wi-
dzisz tam tego glinę?
Na końcu korytarza, koło stacji prywatnych pojazdów, okazały egzemplarz
stróża spokoju publicznego próbował ulżyć ogromnym stopom, przewieszając się przez kontuar.
— Mam nagły atak wyrzutów sumienia. Chyba muszę się wyspowiadać. . . jak
zabiłeś gościa Marsjanina i dwóch lokalnych obywateli, jak mierzyłeś do mnie z pistoletu i zmusiłeś do pozbycia się ciał, jak. . .
— Oszalałeś Dak?
— Jasne, ze zgrozy, kumplu.
— Ale. . . przecież nic na mnie nie masz.
— No to co? Moja historyjka zabrzmi na pewno bardziej przekonująco niż
twoja. Ja wiem, o co w tym wszystkim chodzi, a ty nie. Wiem o tobie wszystko, a ty o mnie nic. Na przykład. . . — Wymienił kilka szczegółów z mojej przeszło-
ści, co do których byłem pewien, że zostały zapomniane i pogrzebane. No dobrze, występowałem trochę tu i tam w przedstawieniach, które nie dla całej rodziny się nadają, jednak człowiek musi przecież z czegoś żyć. Ale jeśli chodzi o Be: Be, to było nieuczciwe. Naprawdę nie wiedziałem, że jest nieletnia. No, a ten rachunek hotelowy. . . Ja wiem, że ucieczka bez zapłaty w Miami Beach to prawie to samo, co napad z bronią w ręku gdzie indziej, a w ogóle takie zachowanie jest bardzo prowincjonalne, ale naprawdę zapłaciłbym, gdybym miał czym. Tamten zaś incy-dent w Seattle. . . Nieważne, chciałem po prostu wytłumaczyć, że Dak wiedział
o mnie naprawdę dużo, ale z niewłaściwego punktu widzenia. A jednak. . .
— No cóż — ciągnął dalej. — Teraz pójdziemy do tego żandarma i zrzucimy
z ramion to brzemię. Stawiam siedem do dwóch, któremu z nas uwierzą.
20
Podeszliśmy zatem do gliniarza i minęliśmy go spokojnie. Rozmawiał z urzęd-niczką po drugiej stronie balustrady i żadne z nich nawet nie podniosło głowy. Dak wyjął dwa bilety z napisem: PRZEPUSTKA ZEZWOLENIE OBSŁUGI MIEJSCE K-127 i wprowadził do monitora. Maszyna zeskanowała je, napis na szybie polecił nam wsiąść do wózka na górnym poziomie, kod King 127. Bramka przepu-
ściła nas i zatrzasnęła się za naszymi plecami, a głos z taśmy oznajmił: — Proszę uważnie patrzeć pod nogi i przestrzegać ostrzeżeń o promieniowaniu. Kompania Terminal nie odpowiada za wypadki poza bramką.
Dak wprowadził do wózka całkowicie inny kod. Pojazd okręcił się, wybrał
szlak i ruszyliśmy pod poziom pola. Nic mnie to nie obchodziło. Miałem wszystko w nosie.
Wysiedliśmy, a małe autko zawróciło tam, skąd przyjechało. Przed sobą zoba-
czyłem drabinę, wiodącą do otworu w stalowym suficie. Dak trącił mnie łokciem.
— Na górę.
U szczytu drabiny znajdował się właz z napisem: UWAGA, PROMIENIO-
WANIE. OPTIMAX 13 SEKUND. Cyfry zostały dopisane kredą. Zawahałem się.
Nigdy nie chciałem mieć potomstwa, ale aż takim idiotą to ja nie jestem. Dak zaśmiał się.
— Masz na sobie ołowiane majtki? Otwieraj, przechodź szybko i wspinaj się