Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
Szmata przyklejona była na stałe. Gdy Jakub otwierał klapę,
trzymała się na miejscu. Ostrożności nigdy za wiele. Bunkier był znakomicie wyposa-
żony. Całą jedną ścianę zajmowała imponująca kolekcja broni. Było tu wszystko, czym
dysponowało polskie wojsko i armie sprzymierzone do roku 1947-go. Broń była nadal
w stanie idealnym i całkowicie sprawna. Gorzej było z amunicją, proch trochę już spar-
ciał i zdarzały się niewypały. Ze skrzynki wydobył dwa rewolwery colta i dwie pełne
łódki nabojowe. Nabijał broń niespiesznie starannie. Pociski były dorabiane. Ich czubki
odlał ze srebrnych NEP-owskich połtinników, nieodżałowanej pamięci Józef Paczenko.
Zawiesił sobie olstra i spróbował wyciągnąć broń jednym ruchem tak, jak kowboje
na filmach. Udało mu się. Powtórzył to jeszcze raz szybciej. Palec nacisnął leciutko na
cyngiel, który ugiął się kapinkę, ale egzorcysta nie myślał marnować amunicji. Wyjął zza
belki cieniutki śrubokręcik. Wprawnymi ruchami podkręcił śrubkę. Cyngiel napiął się
mocniej. Trącił go delikatnie palcem. Tym razem nie drgnął nawet. Odwiesił broń na
miejsce. Otworzył solidną okutą blachą skrzynię. Skrzynia zawierała sorty munduro-
we: wermachtowskie, radzieckie, polskie zarówno międzywojenne jak i „kościuszkow-
skie”. Były też mundury jugosłowiańskie pozostałe mu z czasów, gdy służył w UPA. Na
samym spodzie leżał kompletny mundur milicyjny. Nic nie wskazywało na to, że kiedy-
kolwiek będzie potrzebny, ale był. Zresztą, pancerfaust, rusznica przeciwpancerna i ze
trzydzieści kilo trotylu, też zostały zmagazynowane tylko tak na wszelki wypadek.
32
33
Ze ściany zdjął lotnicze gogle i przymierzył. Regulował przez chwilę skórzany pasek, aż trzymały się tak dobrze jak było trzeba. W nocy, w lesie lepiej, żeby żadna gałąź nie
uderzyła go w oko. Ze skrzyni wydobył też niemieckie buty lotnika. Dawniej miał jesz-
cze kożuch, ale ten wytarł się i zeszmacił jakieś dwadzieścia lat temu. Właściciel gogli,
butów i kożucha leżał sześć cali pod powierzchnią ziemi, gdzieś na wygonie koło kirku-
tu. Zawinięty we własny spadochron. Wylądował na ziemi szczęśliwie, ale miał pecha, bo
właśnie wówczas Jakub mścił swoich żydowskich kuzynów. Choć może to sypanie soli
do rozprutego brzucha i zakopywanie żywcem, to była lekka przesada. Przygotowawszy
ekwipunek, egzorcysta wyszedł z bunkra. Usiadł na ławeczce przed domem i zaku-
rzył papierosa osadzonego w drewnianej fifce. Wygrzewał się na słonku jak nieszko-
dliwy spokojny staruszek, który życie ma już właściwie za sobą, wszelkie problemy z ba-
bami nic go nie obchodzą i jedyną jego troską jest dokuczający mu reumatyzm. Na tym
miłym zajęciu zastał go listonosz. Nadjechał na rowerze w przepisowym uniformie,
z torbą pełną korespondencji, przewieszoną przez ramię.
— Dobry, przywiozłem wam emeryturę.
— Dobry. Jest wreszcie ten dodatek kombatancki?
Jakub nudził o dodatku kombatanckim, od kiedy zaczął pobierać emeryturę. Nie
chwalił się specjalnie swoją partyzancką przeszłością, ale większość mieszkańców wsi
nawet, jeśli go nie lubiła, to przyznawała, że zasługuje na jakieś wynagrodzenie z tytułu
swoich dokonań.
— Pan, panie Wędrowycz, to dostałby dwadzieścia pięć lat, a nie dodatek, gdyby
się tak dowiedzieli, co pan wyrabiał w czasie wojny — powtórzył listonosz dość po-
wszechną opinię.
— Coś jeszcze?
— Jeszcze list. Z Chełma. Ale nie z prokuratury.
Jakub nie wiedział, dlaczego niby miałby dostać list z prokuratury, ale nie pogłębiał
tego tematu. Podziękował, pokwitował i listonosz po krótkich pożegnaniach pojechał
dalej. Egzorcysta uniósł próg i wydobywszy spod niego słoik, umieścił w nim otrzy-
mane pieniądze. Całe swoje oszczędności trzymał w słoikach poutykanych tu i ówdzie.
Miał w nich złote pięciorublówki, kanadyjskie i amerykańskie dolary, marki zachodnio-
niemieckie. W innych słoikach zakopanych przez jego przodków znajdowały się mo-
nety i banknoty z czasów carskiej Rosji, dwudziestolecia międzywojennego oraz sze-
regu okupacji. Właściwie cały zgromadzony w ziemi majątek był Jakubowi całkowicie
obojętny. Na drobne wydatki zawsze mu starczało, nigdy nie musiał sięgnąć do ukry-
tych rezerw. Żył prosto i spokojnie. Nie przejmował się jutrem.
Noce w Wojsławicach są zazwyczaj pogodne. Czasami obfitują w wypadki o gwał-
townym przebiegu, gdy na przykład komuś znudzi się zasłaniająca widok stodoła są-
siada i pójdzie ją spalić lub gdy banda tubylców postanowi wykurzyć harcerzy z ich
34
35
obozowiska, jak tamtej nocy, gdy zaczyna się inna opowieść, opowieść o Tomaszu Paczence i jego obłąkanych kumplach. Ale zazwyczaj panuje spokój przerywany jedynie melodyjnym wyciem psów do księżyca lub niesionym przez wiatr pogłosem jakiejś
większej rodzinnej awantury. Ta noc była cicha i spokojna.
Motor Jakuba przemknął się jak cień przez uśpiony Stary Majdan i wypadł na szosę.
Jakub pędził ze zgaszonymi światłami. Nie posiadał, bowiem prawa jazdy i wolał, aby
jego czterdziestoletnia gra w kotka i myszkę, którą prowadził z trzecim już pokoleniem
wojsławickich stróżów prawa, nie zakończyła się właśnie wtedy, gdy ma do wypełnienia
zadanie. Pędząc tak, omal nie rozjechał szarego wilka, który siedział przyczajony na dro-
dze. Obejrzał się za nim zdezorientowany. Mijało już dobre dwadzieścia lat jak ostatni
wilk w tej okolicy zginął z jego kłusowniczej ręki. Zwierzaka nie było już widać. Uciekł
w pole, a może było to tylko przywidzenie. W mózgu egzorcysty zapaliła się jakaś
ostrzegawcza lampka, ale zaraz zgasła. Droga wymagała pełnej koncentracji na utrzy-
maniu wściekle skaczącej kierownicy. Na krzyżówkach zatrzymał się na chwilę. Tomasz
siedział na ławeczce, koło krzyża wkopanego w ziemię, na niezabudowanej nigdy par-