Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się z powrotem.
- Wracam do kraju - powiedział jak ogarnięty gorączką. - Czy mógłby mi pan pomóc?
- Spotkajmy się - odrzekł tamten ostrożnie. - Gdzie pan jest?
Zapłacił barmanowi i wyszedł na róg. Mniej więcej po kwadransie zobaczył światła nadjeżdżającego samochodu. Radca uchylił drzwiczki, Jasio wsiadł. Jechali wolno opustoszałą ulicą.
- Chyba powinienem próbować przez Rumunię, na fałszywych papierach. Mógłbym podawać się za Francuza. Kozłowski długo się nie odzywał.
- Dlaczego chce pan wracać? - spytał wreszcie.
- Bo tak mi nakazuje obowiązek. Jestem synem żołnierza.
- Chce pan walczyć?
- Tak.
- Sam?
- Przecież nie wszyscy uciekli.
- Z wojskowego punktu widzenia sens miała tylko ewakuacja.
- Pan to nazywa ewakuacją? - spytał gorzko.
- W momencie wkroczenia Sowietów nie było innego wyjścia. Należało ratować, ile się da. Ściągnąć do Rumunii siły ludzkie i sprzęt.
- Ale to oznacza koniec.
- Walka będzie kontynuowana. Jeżeli chce pan wstąpić do wojska, nie ma przeszkód. Nie wiem tylko, czy to w pana sytuacji byłaby rozsądna decyzja. Pan jest muzykiem...
- To nie ma znaczenia. Chcę służyć ojczyźnie.
- Paderewski też jej służył, grając na fortepianie.
- Pan kpi sobie ze mnie - odpowiedział ostro. Kozłowski gwałtownie skręcając, zahamował przy krawężniku, potem chwycił rękę Jasia w przegubie i uniósł do światła.
- A co pan zrobi, kiedy granat urwie panu dłoń? To się na wojnie często zdarza. Czym się okaże wtedy pana życie?
- Jedno życie nie ma teraz znaczenia - odparł Jaś.
- Nikomu nie wolno tak myśleć - odpowiedział Kozłowski surowo, w jego głosie było coś jeszcze, jakaś mroczna nuta, która Jasia zastanowiła.
Radca uruchomił samochód.
- Dokąd pana zawieźć? - spytał.
- Mieszkam w dzielnicy Marais.
- Dobra dzielnica.
- Mało tam bywam. Wynajmuję studio tutaj niedaleko...
- Widziałem plakat zapowiadający pana koncert.
- Podjąłem już inną decyzję. Skoro mogę wstąpić do polskiego wojska, zrobię to. Czy pan mógłby mi to ułatwić?
- Zawiadomię pana - odrzekł.
Ale minęło kilkanaście dni i radca się nie odezwał. Jasio postanowił działać na własną rękę. Po krótkich poszukiwaniach zdobył adres Centre d'Hebergement pour les Militaires Polonais - stacji zbornej Wojska Polskiego w koszarach Bessiers na przedmieściach robotniczej dzielnicy Clichy. Spakował najpotrzebniejsze rzeczy, pożegnał się z wujem i jego żoną i w pochmurny październikowy dzień udał się na stację metra. Kiedy dojechał do koszar, rozpadało się na dobre, w strugach deszczu szare budynki sprawiały przygnębiające wrażenie. Nad bramą smętnie zwisały flagi: biało-czerwona i trójkolorowa. Jaś nie był przesądny, ale przekraczając próg koszar, poczuł ucisk w gardle i zrozumiał, że ta wojna nie skończy się na wiosnę.
Żandarm w polskim mundurze zaprowadził go do oficera dyżurnego.
- Bałem się, że będzie za późno - powiedział Jasio.
- Na co? - spytał lekko znudzonym tonem oficer, miał na sobie nowiutki, uszyty na francuską modłę mundur z dystynkcjami porucznika na pagonach. Przeglądał jakieś pisma ilustrowane i widać było, że uważa to zajęcie za znacznie bardziej interesujące od rozmowy z kandydatem na poborowego.
- Na zaciągnięcie się do polskiego wojska.
- Po co ten pośpiech? - odrzekł porucznik flegmatycznie. - Macie gdzieś na mieście kwaterę?
- Nie, nie mam - skłamał Jaś, bojąc się, że zostanie odesłany do domu.